poniedziałek, 28 grudnia 2009
Swięta , jakich nie było...
Hmm to były udane Święta. Słowa te mogą być zadziwiające w kontekście poprzedniego wpisu (podczas Wigilii), ale są prawdziwe:)
Pierwszego Dnia Świąt przyjechał do mnie do domu rodzinnego mój M...rodzice stanęli na wysokości zadania. Był rodzinny obiad( którego zapewne by nie było, gdyby nie gość), same pyszności, nad którymi mam spędziła pewnie kilka dni... i wszyscy przy stole...a ojciec nawet nic , przynajmniej do wieczora, nie wypił oprócz soku:)M dostał nawet krawat od niedoszłej teściowej:), która sam uraczył jej ulubionymi czekoladkami- ciekawe kto mu podpowiedział:)
Po obiedzie zrobiliśmy sobie spacerek po moim małym mieście i ...błogo leniuchowaliśmy przy kawce i ciastach mamy wypieku- niestety nie zdążyłam przygotować żadnego...eh chyba nie nadaje się jednak na "ZoneczkE":) W każdym razie było miło i żadne z nas nie chciało się wracać do wawy:)
Kolejnego dnie Świat ugościli nas rodzice M...i tez było fajntastycznie. Jedzonko, ani kropli alkoholu- poza wiśniami w likierze:)- natomiast do pozna graliśmy z cała rodzina M we wszystkie możliwe gry, włącznie z pokerem- na żetony:)jego tata - zakładam , że jak jest trzeźwy- jest całkiem fajnym starszym panem:) Znów czułam się jak w rodzinie...i cudownie było posłuchać mojego mężczyzny, gdy wzruszony mówił ze to były najszczęśliwsze święta w jego dotychczasowym życiu...(a w pewnej części to także moja zasługa)Byc może moje tez? No może oprócz tej nieszczęsnej Wigilii...
Przy okazji wolnych dni odwiedziliśmy z M jego kolzanke , która przyleciała na święta do rodziny z ...Egiptu. Okazało się ze jest typowa DDA....bardzo miła dziewczyna, ale gdy ze łzami w oczach mówiła , że nie ma miejsca , gdzie mogłaby odpocząć i podleczyć zszargane nerwy. Bo w domu ojciec ma duuuzy problem z %( brat i mam na terapii), a w Egipcie ma wyczerpująca prace w biurze podróżny z roszczeniowymi klientami z ...Polski! okazuje się , że w Egipcie próba podjęcia terapii czy konsultacji z psychologiem czy psychiatra jest z góry skazana na niepowiedzenie. jest jeszcze gorzej niż w Polsce jeśli chodzi o ostracyzm społeczny osoby "leczącej się", zamiast terapii jest od razu psychiatryczna hospitalizacja , a człowiek jest wykluczony społecznie i zawodowo...Po takich opowieściach doceniam to , że w Polsce jest jako taki dostęp do pomocy psychologicznej, której zresztą coraz więcej osób potrzebuje...Doceniam mozliowosc terapii, dostępność leków i opieki specjalistów...a przede wszystkim ciesze się , ż e nie mieszkam już z rodzicami! wow nie mieszkam z rodzicami...tak naprawdę jakbym tego faktu nie dostrzegała i jego doniosłości. No teraz tylko nauczyć się nie wieszać na M ...i z górki...jakby to było pięknie tak sobie rozwiązywać poszczególne problemy jak supełki...i wyznaczać cele życiowe...
czwartek, 24 grudnia 2009
Swiateczna ulewa...
Jest Wigilia...
Pewnie w innych domach rodziny siadają do kolacji, dzielą się opłatkiem i ściskają składając życzenia...może gdyby u mnie tak było, nie pokłóciłabym się teraz z moim M,i nie siedziała szlochając jak małe dziecko zamknięta w swoim dawnym pokoju...
Ale tak nie jest i nie było, a przynajmniej niewiele pamiętam normalnych Świat...W tej chwili nienawidzę sama siebie..za to ,że nawet w święta pokłóciłam się z osobą, na której tak bardzo mi zależy, za to , że nie potrafię pokochać siebie, zając się sobą i swoim smutkiem i samotnością, tylko oskarżam Jego.,..o brak uwagi, o brak wsparcia,podczas gdy wiem ,ze spieszy się na wigilie do swojego domu....Moze i za to się nie lubię, że mu zazdroszczę, ze jego mama przytulała i tuli nadal ...a ja się tego nigdy nie doczekam od swojej i nie potrafię się z tym pogodzić:(
Nie potrafię przestać płakać,,,tak mi źle, najłatwiej byłoby się wtulić w kogos życzliwego... ale jeśli nie ma takiej możliwości? Co wtedy, jak sobie pomóc? PO roku terapii pewnie to wiem...?Więc czemu się tylko nakręcam i prawie mi pęka serducho i użalam się nad sobą, jak nad małym dzieckiem- kurcze bo tak się właśnie czuję!! Czy to się kiedykolwiek zmieni? Czy kiedyś w końcu dorosnę i będę potrafiła pomóc sama sobie lub przyjąć cudza pomoc , a nie wciąż rozdrapywać rany i obwiniać innych o moje samopoczucie.
Nie wiem co mam ze sobą zrobić..posprzątałam,,mama juz i tak wszystko ugotowała i ma do mnie pretensje , że jej nie pomogłam-nie było mnie w domu- ojca ignorujemy z jego kolędami i cukierkami...a brat ...ma swoje dziwne życie, drażni mnie jego dziecinność...Może jemu tez zazdroszczę tej naiwności i nierozwagi...
Tęsknie za M.,strasznie mi żal,że na siebie krzyczeliśmy...Nie umiem normalnie żyć, a w t ej chwili- oby minęła- obawiam się z e juz zawsze bedę taka naznaczona DDA czy DDD ,mniejsza o nazwy , ale ciężko się żyje z tymi literkami. Wystarczyło ,że ON nie miał dla mnie czasu , bo musiał sprzątać , bo chciał jechać już do domu rodzinnego na kolacje ,,,a mnie akurat było źle ,,,i poczułam się zlekceważona...a jeszcze jak usłyszałam " zawsze chcesz byc najważniejsza., nie mogę być lekiem na twoja samotność i całe zło" ,,,eh ,,,a tak chciałabym usłyszeć " kocham Cie wszystko będzie , ok, niedługo Cie przytulę"-jak od dobrego rodzica, opiekuna...Czy ja wszystko zawsze muszę spieprzyć? Czy znów z deszczyku zrobiłam ulewę?
W takich chwilach zaczynam myśleć, ze łatwiej byłoby mi samej niż z kimś i zaakceptować fakt ,że on nie będzie się mną zajmował ,zawsze gdy tego potrzepuje...ze nigdy nie będę dla nikogo tak ważna jak powinnam być dla rodziców i ze nikt nigdy mi tego ciepła ,którego zabrakło nie odda..
Jak inni sobie z tym radzą??Moze dowiem się tego na grupie...tym czasem,,,moze zrobię sobie ziółka,,,wezmę gazetę , zjem coś dobrego ,,,a może jednak pogadam z mama,,,nie wiem czy coś z tego uda mi się zrealizować czy poczuje się lepiej, ale chyba nie mam innego wyjścia,,,ile można płakać?
Tylko wciąż w siebie nie wierze, wciąż mi się zdaje ze to inni mogą tylko wypełnić te moja pustkę i smutek przegonić...otoczyć opieką. Jak uwierzyć w soją moc?
Wręczyliśmy sobie prezenty z mama i bratem...dobre i to...a ja nie umiem pokonać wewnętrznych oporów , by podejść i przełamać się kawałkiem chleba ...Czuję się już lepiej, ale martwię się, jak M ze mną wytrzyma i moimi demonami, które dają mu w kość...Czekam na ten głupi tel od niego a on pewnie siedzi przy stole z rodzina...i znów mnie serce ściska...
Pewnie w innych domach rodziny siadają do kolacji, dzielą się opłatkiem i ściskają składając życzenia...może gdyby u mnie tak było, nie pokłóciłabym się teraz z moim M,i nie siedziała szlochając jak małe dziecko zamknięta w swoim dawnym pokoju...
Ale tak nie jest i nie było, a przynajmniej niewiele pamiętam normalnych Świat...W tej chwili nienawidzę sama siebie..za to ,że nawet w święta pokłóciłam się z osobą, na której tak bardzo mi zależy, za to , że nie potrafię pokochać siebie, zając się sobą i swoim smutkiem i samotnością, tylko oskarżam Jego.,..o brak uwagi, o brak wsparcia,podczas gdy wiem ,ze spieszy się na wigilie do swojego domu....Moze i za to się nie lubię, że mu zazdroszczę, ze jego mama przytulała i tuli nadal ...a ja się tego nigdy nie doczekam od swojej i nie potrafię się z tym pogodzić:(
Nie potrafię przestać płakać,,,tak mi źle, najłatwiej byłoby się wtulić w kogos życzliwego... ale jeśli nie ma takiej możliwości? Co wtedy, jak sobie pomóc? PO roku terapii pewnie to wiem...?Więc czemu się tylko nakręcam i prawie mi pęka serducho i użalam się nad sobą, jak nad małym dzieckiem- kurcze bo tak się właśnie czuję!! Czy to się kiedykolwiek zmieni? Czy kiedyś w końcu dorosnę i będę potrafiła pomóc sama sobie lub przyjąć cudza pomoc , a nie wciąż rozdrapywać rany i obwiniać innych o moje samopoczucie.
Nie wiem co mam ze sobą zrobić..posprzątałam,,mama juz i tak wszystko ugotowała i ma do mnie pretensje , że jej nie pomogłam-nie było mnie w domu- ojca ignorujemy z jego kolędami i cukierkami...a brat ...ma swoje dziwne życie, drażni mnie jego dziecinność...Może jemu tez zazdroszczę tej naiwności i nierozwagi...
Tęsknie za M.,strasznie mi żal,że na siebie krzyczeliśmy...Nie umiem normalnie żyć, a w t ej chwili- oby minęła- obawiam się z e juz zawsze bedę taka naznaczona DDA czy DDD ,mniejsza o nazwy , ale ciężko się żyje z tymi literkami. Wystarczyło ,że ON nie miał dla mnie czasu , bo musiał sprzątać , bo chciał jechać już do domu rodzinnego na kolacje ,,,a mnie akurat było źle ,,,i poczułam się zlekceważona...a jeszcze jak usłyszałam " zawsze chcesz byc najważniejsza., nie mogę być lekiem na twoja samotność i całe zło" ,,,eh ,,,a tak chciałabym usłyszeć " kocham Cie wszystko będzie , ok, niedługo Cie przytulę"-jak od dobrego rodzica, opiekuna...Czy ja wszystko zawsze muszę spieprzyć? Czy znów z deszczyku zrobiłam ulewę?
W takich chwilach zaczynam myśleć, ze łatwiej byłoby mi samej niż z kimś i zaakceptować fakt ,że on nie będzie się mną zajmował ,zawsze gdy tego potrzepuje...ze nigdy nie będę dla nikogo tak ważna jak powinnam być dla rodziców i ze nikt nigdy mi tego ciepła ,którego zabrakło nie odda..
Jak inni sobie z tym radzą??Moze dowiem się tego na grupie...tym czasem,,,moze zrobię sobie ziółka,,,wezmę gazetę , zjem coś dobrego ,,,a może jednak pogadam z mama,,,nie wiem czy coś z tego uda mi się zrealizować czy poczuje się lepiej, ale chyba nie mam innego wyjścia,,,ile można płakać?
Tylko wciąż w siebie nie wierze, wciąż mi się zdaje ze to inni mogą tylko wypełnić te moja pustkę i smutek przegonić...otoczyć opieką. Jak uwierzyć w soją moc?
Wręczyliśmy sobie prezenty z mama i bratem...dobre i to...a ja nie umiem pokonać wewnętrznych oporów , by podejść i przełamać się kawałkiem chleba ...Czuję się już lepiej, ale martwię się, jak M ze mną wytrzyma i moimi demonami, które dają mu w kość...Czekam na ten głupi tel od niego a on pewnie siedzi przy stole z rodzina...i znów mnie serce ściska...
wtorek, 15 grudnia 2009
samotna w wielkim miescie...
Jakaś fala smutku mnie zalewa...M zajęty , jak wszyscy dookoła, w pracy...samotność daje mi się we znaki...zastanawiam się czy wszyscy mają czasem takie dni, momenty, że czuja się nieszczęśliwi i łzy same cisną się pod powieki...w zasadzie bez konkretnego powodu. Bo czemu akurat teraz tak mocno odczuwam smutek i brak mi bliskich?
A może jest tak, jak często sugeruje A., że różne wydarzenia gdzieś tam się w nas odkładają i te emocje tak się czasem wyleją , w najmniej spodziewanym momencie...kiedyś przecież muszą. Taka mała fontanna- chcę zasnąć i nie czuć nie myśleć...właściwie w takich momentach nie wiem czego chcę...najlepiej oskarżyć kogoś , że o mnie nie pamięta, że inne sprawy są ważniejsze, że nie rozumie...jak skrzywdzone dziecko.
Jak dać ujście emocjom? Jak długo trzeba jeszcze płakać , by wypłakać całą złość, krzywdę, ból, żal...? Jak długo być biednym pępkiem świata? Chcę wreszcie żyć tu i teraz...i niech każdy mały deszcz nie zamienia się w jezioro z przeszłości...
A może jest tak, jak często sugeruje A., że różne wydarzenia gdzieś tam się w nas odkładają i te emocje tak się czasem wyleją , w najmniej spodziewanym momencie...kiedyś przecież muszą. Taka mała fontanna- chcę zasnąć i nie czuć nie myśleć...właściwie w takich momentach nie wiem czego chcę...najlepiej oskarżyć kogoś , że o mnie nie pamięta, że inne sprawy są ważniejsze, że nie rozumie...jak skrzywdzone dziecko.
Jak dać ujście emocjom? Jak długo trzeba jeszcze płakać , by wypłakać całą złość, krzywdę, ból, żal...? Jak długo być biednym pępkiem świata? Chcę wreszcie żyć tu i teraz...i niech każdy mały deszcz nie zamienia się w jezioro z przeszłości...
"Z teściową nie wygrasz":):)
"Z teściową nie wygrasz"- usłyszałam dziś od nieco starszej koleżanki. Rozmawiałam z nią o moich obawach w związku z widoczną czułością, jaka okazuje swojej mamie moj ukochany Misiak...nie widziałam , żeby którys z moich byłych partnerów z taką czułością żegnał się ze swoja mamą i dbał, by czuła się potrzebna, usprawiedliwiał ją i mowił owarcie jak bardzo ją kocha...Jest to dla mnie nowa sytuacja, tym bardziej, że dla mojego partnera jego matka była przez długi czas jedyną bardzo bliską osobą- w związku z konfliktem z bratem i kiepskimi relcjami z ojcem. I to mnie niepokoi...czy on nie za bardzo przejmuje role opiekuna swej mamy i odpowiedzialmnosci za rodzinę?
Eh pewnie szukam dziury w całym, powinnam się cieszyć, że mam wrażliwego faceta...ale pewnie to moja zaborczość pokazuje rogi...M. to widzi i tłumaczy mi, jak dziecku, że bardzo kocha swoją mamę, jest mu bliska i się o nią troszczy, szczególnie w trudnych momentach, ale teraz ja jestem dla niego Ta najważnijszą. I powtarza, że bardzo mnie kocha ...okazuje to.Chyba nie pozostaje mi nic inego jak zaufać,nie denerwowac się jego "mamcią", a dopoki M jest samodzielny i niezależny, nie szukac problemów!
Przypuszczam , że dla mnie jest bolesna scena czułości M z mamą, gdyż sama takich nie doznałam. Nie otrzymałam dawki czułości od żadnego z rodziców, wiec pewnie uaktywnia się tu także zazdrość i żal...do moich rodziców. I znów zdaje mi się , wchodzę w rolę ofiary...ale te niedobory dają o sobie znać.
Żeby mi nie było za łatwo z tymi moimi skokami nastrojów, właśnie się dowiedziałam , że za niski poziom progesteronu, który wykazały u mnie badania, jest najczęściej przyczyną występowania PMSu. Heh naukowo potwierdzone napady złości, smutku, zmęczenia itp nawet na 10 dni przed @!!No cóż w niektórych sprawach nawet zbrodnie dokonane w "tych " dniach są traktowane łagodniej...obym nie musiała wykorzystywać takiego argumentu:) Ale myślę, że dieta bogata w magnez, B6 i te wszystkie "omegi" + spora dawka sportu byłaby dobra opcją dbania o siebie w tych ciężkich dniach. Dbania o siebie i o relacje z innymi, które są wystawione nieraz na próbę, gdy moja ukochany słyszy , że jestem wściekła bo..on się kręci w kółko:)
Kilka słów o wpływie hormonu, produkowanego przez ciałko żółte na psychikę kobiety:) Powinna to być podstawowa lektura dla większości mężczyzn:):)
Progesteron moduluje nastrój, wpływa na funkcje poznawcze i wzmacnia pamięć wzrokową.(...)
Zespół napięcia przedmiesiączkowego (premenstrual syndrome, PMS) - zespół objawów psychicznych i somatycznych, miejscowych i ogólnych, ograniczających aktywność kobiety, występujących stale i powtarzających się wyłącznie w fazie przedmiesiączkowej cyklu (zwykle 10 ostatnich dni przed miesiączką).
Do najczęstszych objawów psychicznych w tym zespole należą: ciągłe uczucie zmęczenia, drażliwość, zmienność nastroju, depresja, uczucie niepewności, mała odporność na hałas.
Najczęstsze objawy somatyczne to: wzdęcia brzucha, napięcie piersi, bóle głowy, nadmierny apetyt i pragnienie, obecność skrzepów we krwi miesiączkowej, obrzęki i zwiększenie masy ciała.
Z powodu zespołu PMS cierpi 20-30 % kobiet.
ETIOLOGIA PMS
Etiologia PMS nie jest ostatecznie wyjaśniona. Jako przyczyny zespołu napięcia przedmiesiączkowego rozważane są następujące stany:
1. Niedobór progesteronu w drugiej fazie cyklu w związku z cyklami bezowulacyjnymi, niewydolnością ciałka żółtego.
Większy stopień nasilenia objawów PMS obserwowano u kobiet z wyższym przedmiesiączkowym stężeniem estradiolu, pregnenolonu i siarczanu pregnenolonu, przy jednocześnie niższych stężeniach progesteronu.
2. Gromadzenie wody w przestrzeni pozakomórkowej (obrzęki stwierdzane są w gruczole sutkowym i błonie śluzowej macicy) w rezultacie dominacji estrogenów.
3. Przejściowe zwiększenie stężenia prolaktyny (z towarzyszącym gromadzeniem wody i soli).
4. Konstytucjonalna nadwrażliwość neurowegetatywna.
http://www.adamed.com.pl/produkty.asp?who=1&id=5&page=43&lang=pl
Eh pewnie szukam dziury w całym, powinnam się cieszyć, że mam wrażliwego faceta...ale pewnie to moja zaborczość pokazuje rogi...M. to widzi i tłumaczy mi, jak dziecku, że bardzo kocha swoją mamę, jest mu bliska i się o nią troszczy, szczególnie w trudnych momentach, ale teraz ja jestem dla niego Ta najważnijszą. I powtarza, że bardzo mnie kocha ...okazuje to.Chyba nie pozostaje mi nic inego jak zaufać,nie denerwowac się jego "mamcią", a dopoki M jest samodzielny i niezależny, nie szukac problemów!
Przypuszczam , że dla mnie jest bolesna scena czułości M z mamą, gdyż sama takich nie doznałam. Nie otrzymałam dawki czułości od żadnego z rodziców, wiec pewnie uaktywnia się tu także zazdrość i żal...do moich rodziców. I znów zdaje mi się , wchodzę w rolę ofiary...ale te niedobory dają o sobie znać.
Żeby mi nie było za łatwo z tymi moimi skokami nastrojów, właśnie się dowiedziałam , że za niski poziom progesteronu, który wykazały u mnie badania, jest najczęściej przyczyną występowania PMSu. Heh naukowo potwierdzone napady złości, smutku, zmęczenia itp nawet na 10 dni przed @!!No cóż w niektórych sprawach nawet zbrodnie dokonane w "tych " dniach są traktowane łagodniej...obym nie musiała wykorzystywać takiego argumentu:) Ale myślę, że dieta bogata w magnez, B6 i te wszystkie "omegi" + spora dawka sportu byłaby dobra opcją dbania o siebie w tych ciężkich dniach. Dbania o siebie i o relacje z innymi, które są wystawione nieraz na próbę, gdy moja ukochany słyszy , że jestem wściekła bo..on się kręci w kółko:)
Kilka słów o wpływie hormonu, produkowanego przez ciałko żółte na psychikę kobiety:) Powinna to być podstawowa lektura dla większości mężczyzn:):)
Progesteron moduluje nastrój, wpływa na funkcje poznawcze i wzmacnia pamięć wzrokową.(...)
Zespół napięcia przedmiesiączkowego (premenstrual syndrome, PMS) - zespół objawów psychicznych i somatycznych, miejscowych i ogólnych, ograniczających aktywność kobiety, występujących stale i powtarzających się wyłącznie w fazie przedmiesiączkowej cyklu (zwykle 10 ostatnich dni przed miesiączką).
Do najczęstszych objawów psychicznych w tym zespole należą: ciągłe uczucie zmęczenia, drażliwość, zmienność nastroju, depresja, uczucie niepewności, mała odporność na hałas.
Najczęstsze objawy somatyczne to: wzdęcia brzucha, napięcie piersi, bóle głowy, nadmierny apetyt i pragnienie, obecność skrzepów we krwi miesiączkowej, obrzęki i zwiększenie masy ciała.
Z powodu zespołu PMS cierpi 20-30 % kobiet.
ETIOLOGIA PMS
Etiologia PMS nie jest ostatecznie wyjaśniona. Jako przyczyny zespołu napięcia przedmiesiączkowego rozważane są następujące stany:
1. Niedobór progesteronu w drugiej fazie cyklu w związku z cyklami bezowulacyjnymi, niewydolnością ciałka żółtego.
Większy stopień nasilenia objawów PMS obserwowano u kobiet z wyższym przedmiesiączkowym stężeniem estradiolu, pregnenolonu i siarczanu pregnenolonu, przy jednocześnie niższych stężeniach progesteronu.
2. Gromadzenie wody w przestrzeni pozakomórkowej (obrzęki stwierdzane są w gruczole sutkowym i błonie śluzowej macicy) w rezultacie dominacji estrogenów.
3. Przejściowe zwiększenie stężenia prolaktyny (z towarzyszącym gromadzeniem wody i soli).
4. Konstytucjonalna nadwrażliwość neurowegetatywna.
http://www.adamed.com.pl/produkty.asp?who=1&id=5&page=43&lang=pl
czwartek, 10 grudnia 2009
Odpływ...i Żydzi polscy:)
Dziś lepiej..."w sensie"(określenie "przejęłam" od M.:))samopoczucia. Boss poleciał do Lądka Zdroju,(znaczy do Londynu), jestem więc sobie panią na włościach...
Zdaje mi się , że wczoraj mój kryzys emocjonalny osiągnął szczyt...oby odpływ trwał dłużej niż te przeklęte fale skurczów bólu...Tak mi było przykro wczoraj , że w chwilach ,gdy oboje z M mamy ciężki okres w swoich pracach, nie byłam w stanie być przy nim wesoła..ale gdy mu to powiedziałam , a raczej wypłakałam , poczułam dużą ulgę...tym bardziej , że on( w przeciwieństwie do mojego byłego narzeczonego)nie oczekuje , że będę zawsze tryskała optymizmem, natomiast zapewnia mnie , że sama moja obecność bardzo mu pomaga. To tak jak mnie jego:)
Nawet nam się wczoraj udało zagrać w MEMORY,( bardzo lubię te grę, doskonale trenuje pamięć wzrokową:)) z wynikiem remisowym i przy okazji zalać łóżko "Herbatką dla Nerwósów", którą sobie ostatnio zakupiliśmy w EKO sklepie:)Czego w niej nie ma: płatki, owoce, korzenie, liście ziół, kwiatów, owoców...niestety pachnie mało zachęcająco:)( W ofercie jest tez herbatka "Motylem byłem":):)- jak przesadzę z pączkami, jak znalazł:))
Wczoraj przejrzałam także oferty , które wynalazłam w necie, M spojrzał fachowym okiem managera i ocenił , które są jego zdaniem najbardziej interesujące ze względu możliwość rozwoju...dziś postaram się sklecić CV in English i powysyłać...no chyba że pobiegnę do galerii napawać się malarstwem wuja mojej koleżanki..trudny wybór:)
Abstrahując od opisów codziennej rzeczywistości, chciałam tu umieścić wiersz Antoniego Słonimskiego „Rozmowa z rodakiem". Przyznaje, że znalazłam go na blogu...zony marka Borowskiego:) szukając w pracy biogramów naszych posłów ukochanych...
A zamieszczam w odpowiedzi na ciągle zadawane mi pytanie:"czemu Ty się tak tymi Żydami polskimi interesujesz...?" Może dlatego , że wzrusza mnie los naszych "rodaków" tułaczy?
Stary Żyd mnie zapytał koło Jaffskiej Bramy:
- Ogród Saski jeszcze jest? Ciągle taki samy?
Jest fontanna? Przy wejściu od Czystej ulicy,
Tam sklep z wodą trzymali dawniej cukiernicy.
- Wszystko jest tak jak dawniej: fontanna i kioski.
Tylko tam stoi jeszcze książę Poniatowski.
- Poniatowski! Polskie wojsko jak to się mówiło ….
Nie wiem, jak tam teraz, dawniej dobrze było.
Ja jestem trochę słaby. Jak się poprawię,
Ja chcę jechać; ja pragnę zamieszkać w Warszawie.
Nawet mam tutaj kupca; jak się wszystko sprzeda,
To może będzie dosyć … Tylko syn mi nie da.
On bardzo wykształcony; też nazwisko Lewi,
Jak ja mówię o Polsce, on nic z tego nie wie.
Ja mu mówię, tłumaczę sam, jak tylko umiem;
„Przecież tam jest Warszawa!” To on nie rozumie.
Zdaje mi się , że wczoraj mój kryzys emocjonalny osiągnął szczyt...oby odpływ trwał dłużej niż te przeklęte fale skurczów bólu...Tak mi było przykro wczoraj , że w chwilach ,gdy oboje z M mamy ciężki okres w swoich pracach, nie byłam w stanie być przy nim wesoła..ale gdy mu to powiedziałam , a raczej wypłakałam , poczułam dużą ulgę...tym bardziej , że on( w przeciwieństwie do mojego byłego narzeczonego)nie oczekuje , że będę zawsze tryskała optymizmem, natomiast zapewnia mnie , że sama moja obecność bardzo mu pomaga. To tak jak mnie jego:)
Nawet nam się wczoraj udało zagrać w MEMORY,( bardzo lubię te grę, doskonale trenuje pamięć wzrokową:)) z wynikiem remisowym i przy okazji zalać łóżko "Herbatką dla Nerwósów", którą sobie ostatnio zakupiliśmy w EKO sklepie:)Czego w niej nie ma: płatki, owoce, korzenie, liście ziół, kwiatów, owoców...niestety pachnie mało zachęcająco:)( W ofercie jest tez herbatka "Motylem byłem":):)- jak przesadzę z pączkami, jak znalazł:))
Wczoraj przejrzałam także oferty , które wynalazłam w necie, M spojrzał fachowym okiem managera i ocenił , które są jego zdaniem najbardziej interesujące ze względu możliwość rozwoju...dziś postaram się sklecić CV in English i powysyłać...no chyba że pobiegnę do galerii napawać się malarstwem wuja mojej koleżanki..trudny wybór:)
Abstrahując od opisów codziennej rzeczywistości, chciałam tu umieścić wiersz Antoniego Słonimskiego „Rozmowa z rodakiem". Przyznaje, że znalazłam go na blogu...zony marka Borowskiego:) szukając w pracy biogramów naszych posłów ukochanych...
A zamieszczam w odpowiedzi na ciągle zadawane mi pytanie:"czemu Ty się tak tymi Żydami polskimi interesujesz...?" Może dlatego , że wzrusza mnie los naszych "rodaków" tułaczy?
Stary Żyd mnie zapytał koło Jaffskiej Bramy:
- Ogród Saski jeszcze jest? Ciągle taki samy?
Jest fontanna? Przy wejściu od Czystej ulicy,
Tam sklep z wodą trzymali dawniej cukiernicy.
- Wszystko jest tak jak dawniej: fontanna i kioski.
Tylko tam stoi jeszcze książę Poniatowski.
- Poniatowski! Polskie wojsko jak to się mówiło ….
Nie wiem, jak tam teraz, dawniej dobrze było.
Ja jestem trochę słaby. Jak się poprawię,
Ja chcę jechać; ja pragnę zamieszkać w Warszawie.
Nawet mam tutaj kupca; jak się wszystko sprzeda,
To może będzie dosyć … Tylko syn mi nie da.
On bardzo wykształcony; też nazwisko Lewi,
Jak ja mówię o Polsce, on nic z tego nie wie.
Ja mu mówię, tłumaczę sam, jak tylko umiem;
„Przecież tam jest Warszawa!” To on nie rozumie.
środa, 9 grudnia 2009
feeling blue...
Po wczorajszym dniu złości i frustracji w pracy dostałam mega migreny. Ból rozsadzał mi polowe twarzy...wydaje mi się , że to tzw. napięciowe bóle głowy, gdy się stresuję i tłumię w sobie emocje, dopada mnie później taki silny ból. Więc dziś jak mnie pobiera złość, rozpacz i smutek to...po prostu plączę i opowiadam komu mogę, Trudno będą na mnie patrzeć jak na wariatkę...no i staram się jednak po wypłakaniu czymś zająć, by mieć choć cień satysfakcji , że mimo cierpienia psychicznego , soc jednak zrobiłam...ależ mnie teraz drażnią te śmiechy babek z innych pokojów, one moja z kim pogadać... nikt im nie każe siedzieć w zamknięciu w jednym miejscu...jak ja zazdroszczę wszystkim którzy pracują w normalnych firmach...choć podobno wszędzie dobrze , gdzie nie ma nas...
Jedna pani poradził mi , by w związku z tym , że ciężko znaleźć prace, zrobić sobie dziecko i nim się zająć, genialne, rzeczywiście...choć wczoraj byłam u koleżanki i nie mogłam się oderwać od jej 5-miesięcznej córki. Cudna. Ale własne już mieć...?Chyba nadal boję się takiej odpowiedzialności. Przecież to kolosalna zmiana! To nie chomik, któremu wystarczy dać raz dziennie jeść i pić i czasem zmienić trociny...chomik jest znacznie tańszy w utrzymaniu poza tym:)
No i jak wiadomo "do tanga trzeba dwojga" , a mój kochany tez jeszcze nie dojrzał do rodzicielstwa...
http://images.google.pl/images?gbv=2&hl=pl&client=firefox-a&rls=org.mozilla:pl:official&q=anne+geddes&sa=N&start=80&ndsp=20
Hm...
Inna pani, jedna z "uczonych" poklepała życzliwie po plecach i powiedziała ,że jeszcze wszystko może się zmienić, a będąc w moim wieku, tez pracowała w jakimś bodajże wydawnictwie, w którym nic się nie robiło, więc poszła w końcu do szefa i poprosiła o kłębek drutu. Gdy zapytał ze zdziwieniem po co? Odpowiedziała , że będzie przynajmniej robić spinacze!:) A w czasach PRLu na pewno taka propozycja spotkała się z uznaniem:)Co ja mam teraz wymyślić??
Przetrzymać!!!Ta praca to szkoła życia...ale czasem mam już takie stany , że zaczynam się o siebie martwić...poza tym nie chcę wciąż płakać w słuchawkę i martwic mojego M.
UUf troszkę mi lepiej...mam wrażenie, że te nastroje nachodzą falami...wreszcie jakiś odpływ.
Jedna pani poradził mi , by w związku z tym , że ciężko znaleźć prace, zrobić sobie dziecko i nim się zająć, genialne, rzeczywiście...choć wczoraj byłam u koleżanki i nie mogłam się oderwać od jej 5-miesięcznej córki. Cudna. Ale własne już mieć...?Chyba nadal boję się takiej odpowiedzialności. Przecież to kolosalna zmiana! To nie chomik, któremu wystarczy dać raz dziennie jeść i pić i czasem zmienić trociny...chomik jest znacznie tańszy w utrzymaniu poza tym:)
No i jak wiadomo "do tanga trzeba dwojga" , a mój kochany tez jeszcze nie dojrzał do rodzicielstwa...
http://images.google.pl/images?gbv=2&hl=pl&client=firefox-a&rls=org.mozilla:pl:official&q=anne+geddes&sa=N&start=80&ndsp=20
Hm...
Inna pani, jedna z "uczonych" poklepała życzliwie po plecach i powiedziała ,że jeszcze wszystko może się zmienić, a będąc w moim wieku, tez pracowała w jakimś bodajże wydawnictwie, w którym nic się nie robiło, więc poszła w końcu do szefa i poprosiła o kłębek drutu. Gdy zapytał ze zdziwieniem po co? Odpowiedziała , że będzie przynajmniej robić spinacze!:) A w czasach PRLu na pewno taka propozycja spotkała się z uznaniem:)Co ja mam teraz wymyślić??
Przetrzymać!!!Ta praca to szkoła życia...ale czasem mam już takie stany , że zaczynam się o siebie martwić...poza tym nie chcę wciąż płakać w słuchawkę i martwic mojego M.
UUf troszkę mi lepiej...mam wrażenie, że te nastroje nachodzą falami...wreszcie jakiś odpływ.
wtorek, 8 grudnia 2009
prisoner
Szlag mnie trafia! Mija kolejna godzina, a ja w tym samym miejscu, "skrzyżowana" z krzesłem...żeby choć wygodne było! Wiem że narzekam strasznie, ale muszę w jakiś sposób pozbyć się narastającego napięcia i stresu.
Nie dzieje się nic - jak co dzień. Dziwny ten sekretariat, do którego prawie nikt nie przychodzi, bardzo rzadko dzwoni...dziwna sekretarka bez żadnych sensownych obowiązków, oprócz robienia kawy.
Inni mają w pracy bieganinę, która pewnie tez wywołuje napięcie i stres, ale zupełnie innego rodzaju...od gapienia się w komputer dostaje już mdłości...
Jak akceptować taką sytuację??Sytuację bezruchu , bezmyślności, bez...robocia?Czuje się trochę jak kura na grzędzie...ale one przynajmniej coś wysiedzą!
Zastanawiam się czy to tylko wpływ takiej, a nie innej sytuacji zewnętrznej czy tez mój problem z uzyskaniem spokoju wewnętrznego...ale kto by to wytrzymał?? Zero kontaktu z ludźmi, zero spraw do załatwienia, zero wolności i samodzielności, zero rozwoju...zero sensu w tym wszystkim!Ale czy wszystko musi mieć sens?
Moje poczucie wartości spada na łeb na szyję z powodu tej niemożności znalezienia pracy i utknięcia tutaj...
Ostatnio znów przydarzył mi się stan przedlękowy, jak go nazwałam. Byłam w szoku, juz dawno nie czułam się tak źle, dobrze , że M był w pobliżu i powtarzał mi , że nic się nie dzieje, zajmowałam się na siłę różnymi czynnościami, ale ciężko było...aż w końcu odpuściło i świat znów zaczął wyglądać normalnie. Okropne przeżycie. A. mówi , że pod koniec terapii często wracają wszystkie najgorsze objawy...oby chwilowo. To sobie powtarzałam:"minie , wkrótce minie". I minęło...
Ale np sytuację z pracą ciężko będzie zmienić w najbliższym czasie...jak więc to przetrwać? Przystosować się, opancerzyć?
Na pewno w końcu wyspać, czuję że powieki trzymam tylko siłą woli otwarte. Może stąd ta nerwowość?
No i dziś jadę do domu..mojego domu.Juz trochę tęsknię, ale jak zwykle gdzieś tam w środku trochę się stresuję. Jadę tam jako kto? Jako mieszkanka tego domu, jako córka odwiedzająca rodzinę, jako gość? Czy będę znów wysłuchiwać żalów mamy na temat zachowania ojca, a może trafię akurat na jego atak złości? Albo przypływ tęsknoty i będzie mi go żal? Będzie mi ich żal,,,siebie żal? Znów będę się oswajać z moim(?) własnym pokojem, od dawna okupowanym przez brata, w którym jednak są moje książki, meble , łóżko...Gdzie to moje miejsce? Czy tam gdzie czuję się bezpiecznie? Czy każdy musi mieć swoje miejsce? W jakim stopniu to nas określa?W jakim stopniu ja tego potrzebuję? A może nie potrzebuję, bo znów będę się czuła ograniczona?
Co ja mam z tym poczuciem uwięzienia, tak często przewija się w moich odczuciach, myślach , obawach...moja praca - więzienie, były związek i niedoszły ślub- więzienie, mieszkanie z rodzicami w małym mieście - więzienie, zamkniecie w samotności w mieszkaniu - więzienie...chyba wszystko, co w jakiś sposób mnie ogranicza, co nie daje mi poczucie bezpieczeństwa , nie spełnia oczekiwań, zdaje mi się być pułapką. Duszę się , mam objawy klaustrofobii- dosłownie i w przenośni:(
http://republika.pl/blog_lv_667384/1254378/tr/index_klatka.jpg
Nie dzieje się nic - jak co dzień. Dziwny ten sekretariat, do którego prawie nikt nie przychodzi, bardzo rzadko dzwoni...dziwna sekretarka bez żadnych sensownych obowiązków, oprócz robienia kawy.
Inni mają w pracy bieganinę, która pewnie tez wywołuje napięcie i stres, ale zupełnie innego rodzaju...od gapienia się w komputer dostaje już mdłości...
Jak akceptować taką sytuację??Sytuację bezruchu , bezmyślności, bez...robocia?Czuje się trochę jak kura na grzędzie...ale one przynajmniej coś wysiedzą!
Zastanawiam się czy to tylko wpływ takiej, a nie innej sytuacji zewnętrznej czy tez mój problem z uzyskaniem spokoju wewnętrznego...ale kto by to wytrzymał?? Zero kontaktu z ludźmi, zero spraw do załatwienia, zero wolności i samodzielności, zero rozwoju...zero sensu w tym wszystkim!Ale czy wszystko musi mieć sens?
Moje poczucie wartości spada na łeb na szyję z powodu tej niemożności znalezienia pracy i utknięcia tutaj...
Ostatnio znów przydarzył mi się stan przedlękowy, jak go nazwałam. Byłam w szoku, juz dawno nie czułam się tak źle, dobrze , że M był w pobliżu i powtarzał mi , że nic się nie dzieje, zajmowałam się na siłę różnymi czynnościami, ale ciężko było...aż w końcu odpuściło i świat znów zaczął wyglądać normalnie. Okropne przeżycie. A. mówi , że pod koniec terapii często wracają wszystkie najgorsze objawy...oby chwilowo. To sobie powtarzałam:"minie , wkrótce minie". I minęło...
Ale np sytuację z pracą ciężko będzie zmienić w najbliższym czasie...jak więc to przetrwać? Przystosować się, opancerzyć?
Na pewno w końcu wyspać, czuję że powieki trzymam tylko siłą woli otwarte. Może stąd ta nerwowość?
No i dziś jadę do domu..mojego domu.Juz trochę tęsknię, ale jak zwykle gdzieś tam w środku trochę się stresuję. Jadę tam jako kto? Jako mieszkanka tego domu, jako córka odwiedzająca rodzinę, jako gość? Czy będę znów wysłuchiwać żalów mamy na temat zachowania ojca, a może trafię akurat na jego atak złości? Albo przypływ tęsknoty i będzie mi go żal? Będzie mi ich żal,,,siebie żal? Znów będę się oswajać z moim(?) własnym pokojem, od dawna okupowanym przez brata, w którym jednak są moje książki, meble , łóżko...Gdzie to moje miejsce? Czy tam gdzie czuję się bezpiecznie? Czy każdy musi mieć swoje miejsce? W jakim stopniu to nas określa?W jakim stopniu ja tego potrzebuję? A może nie potrzebuję, bo znów będę się czuła ograniczona?
Co ja mam z tym poczuciem uwięzienia, tak często przewija się w moich odczuciach, myślach , obawach...moja praca - więzienie, były związek i niedoszły ślub- więzienie, mieszkanie z rodzicami w małym mieście - więzienie, zamkniecie w samotności w mieszkaniu - więzienie...chyba wszystko, co w jakiś sposób mnie ogranicza, co nie daje mi poczucie bezpieczeństwa , nie spełnia oczekiwań, zdaje mi się być pułapką. Duszę się , mam objawy klaustrofobii- dosłownie i w przenośni:(
http://republika.pl/blog_lv_667384/1254378/tr/index_klatka.jpg
czwartek, 3 grudnia 2009
próbuje się przystosować i akceptować...
Jakoś mi dziś dobrze..no bez przesady za szczęśliwa to ja w tej pracy nigdy nie będę, ale...dziś staram się od rana pracować. Oczywiście nad swoimi sprawami, bo w Instytucie jak zwykle dzieje się NIC. Od rana, a dochodzi południe, jeden telefon, zero petentów czy spraw do załatwienia.
Wczoraj podłamana wyszłam z pracy, bo op raz kolejny okazało się , że jestem niedostosowana społecznie. Chciałam coś ulepszyć, usprawnić swoją pracę i ułatwić funkcjonowanie sekretariatu. Wszystko na próżno, szef okazał się , nie po raz pierwszy, okazem niekonsekwencji i wycofał wcześniejszą zgodę na zmiany( usiłowałam przekierowywać telefony na aparat koleżanki,gdy wychodzę) znów poczułam się lekceważona i uwięziona w moim pokoju. Wszystko musi pozostać po staremu, nie ważne ,że po głupiemu....PRL w praktyce tu uprawiają!!!
Tak więc roztrzęsiona trafiłam do mojej terapeutki, która owszem stwierdziła,że moja sytuacja zawodowa jest mocno deprymująca, ale ogólnie to mam problem z zaakceptowaniem trudnych sytuacji, na które nie mam wpływu. Eh i że to podobnie jak w dzieciństwie, gdy swoim płaczem , krzykiem , szarpaniem się i tak nie zmieniłam generalnie sytuacji w domu- wielce nieodpowiadającej mi(choćby wtedy , gdy chciałam "równouprawnienia" między mną i bratem , zarówno w sferze materialnych przedmiotów, jak i , a może przede wszystkim równego podziału uczuć maminych.) Owszem nie potrafiłam i nie miałam szans zmienić mojego domu, zachowań moich rodziców, teraz , okazuje się że z szefem również nie wygram..hmm czemu użyłam określenia wygram? Czy ja zawsze muszę walczyć, szarpać się, bać się , że dla mnie nie starczy, ze o mnie zapomną...? jakie jest na to lekarstwo? Zadbanie o sama siebie, nawet w niesprzyjających warunkach?? Byc stoikiem? A może buddystą?
Tak wiec staram się nie szarpać. Mucha w sieci pająka im bardziej się szarpie tym bardziej się wikła i naraża na pewne nieszczęście,,,może właśnie spokój...to nie łatwe , gdy tracę wzrok siedząc cały dzień przed monitorem w ciemnym pokoju, gdy bolą mnie plecy od starego krzesła, gdy narasta nerwowość i poczucie frustracji z powodu braku wyzwań zawodowych i upokorzeń...Ale zazwyczaj mam ważenie, zachowuję spokój, czasem niestety wpadam w marazm. Tylko chwilami, gdy mi dokopią, gdy mam gorszy dzień panikuję lub strasznie mi ciężko.
Ale dziś od razu przy porannej kawie zasiadłam do pracy nad moimi tekstami dla jednego profesora. Może wreszcie je skończę i zostaną opublikowane? Tak wiec przełamałam bierność i brak motywacji...Tylko gdy się od tej pracy odrywam czuję ogarniającą mnie samotność i ciszę...i ciemność..próbuje też czytać książkę, choć mocno muszę się przykleić do szyby , by zdobyć trochę dziennego światła...
Chyba w celu usłyszenia ludzkiego głosu przejdę się na chwilę (moje dozwolone 5 min)do koleżanki na szybkie plotki:)W dalszych planach mam pracę nad tekstem z angielskiego, wypełnienie umowy o teksty...o zapomniałabym. Z pożytecznych spraw, które dziś dla siebie zrobiłam , było także pójście do lekarza z wynikami badań, Jestem okazem zdrowia - pod względem fiz, ale nawet EKG wykazuje,m że jestem nerwus.
W każdym razie wykorzystuję maksymalnie mój pobyt w tym szacownym przybytku do gruntownego przebadania się...w zdrowym ciele ...:)
Od tygodnia biorę magnez i piję soki z witaminami...zdaję się, że pomaga , bo powieka przestała drgać!
O właśnie pomogłam jednej miłej pani profesor,,,to jednak daje satysfakcję, choć we współczesnym świecie znaczy tak niewiele...
Znalazłam ciekawy artykuł o stresie, szczególnie przyczyny stresu w pracy są godne uwagi. Może nie każdy zdaje sobie sprawę, że praca w kompletnej ciszy może stresować...
Niektóre często występujące przyczyny stresu w pracy.
Wyróżnia się przyczyny fizyczne takie jak:
Najczęstszą przyczyną stresu jest hałas. Robotnicy pracujący w hałasie: traktorzyści, operatorzy młotów pneumatycznych, operatorzy pił łańcuchowych czy kotlarze już dawno przekonali się do środków ochrony uszów. Nie bez znaczenia są też źródła hałasu w domach, jak na przykład odkurzaczy, pralek automatycznych, robotów domowych, a także zbyt głośnych radioodbiorników u sąsiadów. Należy tez wymienić szkody wywołane przez dyskoteki.
Mniej wiadomo o tym, że szkodliwa może być również nadmierna cisza! Brytyjskie koleje miały do czynienia z tym problemem przy budowaniu nowoczesnych wagonów. Pierwotnie stopień nieprzepuszczalności dźwięku był tak wysoki, że w cichym wnętrzu zbyt łatwo było słyszeć cudze rozmowy. Trzeba było przywrócić nieco hałasu, aby zapobiec odwracaniu uwagi przez innych pasażerów i umożliwić względnie spokojne czytanie, rozmowę czy myślenie.
(dobrze , że mam radio!)
Również zmęczenie wywołuje stres ponieważ obniżania się możliwości efektywnego działania. Na początku zmęczenia możemy sobie nie zdawać sprawy z tego, że nasza sprawność się obniża. I popełniamy kosztowne błędy czy zaniedbania. Bardziej niechętnie wysłuchujemy krytycznych uwag od innych o swojej efektywności. Zanika również możliwość trafnej oceny naszej efektywności, a także psychiczna odporność.
Kolejną przyczyną jest praca zmianowa która pozwala na wykonywanie innych prac w wolnym czasie w efekcie źle jest wykonywana praca podstawowa jak i ta dodatkowa. Niewielu menedżerów pracuje na zmiany, ale niektórzy nich pracują bardzo długo. Nie wiedząc, że praca w późniejszych godzinach nie jest efektywna ze względu na zmęczenie. W przypadku pracy zmianowej lepiej jest przez dłuższy okres pracować nocami, później zrobić dłuższą przerwę, a następnie przez długi czas pracować w ciągu dnia, niż wprowadzać zmiany co kilka dni.
Zmiana rytmu dobowego w wyniku zmian stref czasowych prowadzi do szczególnego rodzaju zmęczenia. Wówczas nie powinno się podejmować ważnych decyzji bez wcześniejszego 24 godzinnego odpoczynku.
Temperatura i wilgotność powietrza również powinny być przedmiotem kontroli. Można znieść większe różnice temperatur przy niższej wilgotności. Wskazuje się, że korzystnie działa zwiększenie poziomu ujemnych jonów w powietrzu.
Inną przyczyną jest ilość pracy częstokroć zbyt duża. Również wymagania stawiane pracownikowi mogą przekraczać jego możliwości lub tempo pracy dla niego być zbyt duże.
Może stresować za mało pracy jak i powolne jej tempo. Również stawianie niskiego poziomu umiejętności np. absolwentom wyższej uczelni lub zdolnym pracownikom. Ludzie którzy mają zbyt mało do roboty, mogą wypełniać czas zajmując się intrygami.
(hehe intryg w tym moim przybytku nie brakuje, najwyraźniej inni tez niewiele maja do roboty:)
Kolejna przyczyna to istota pracy. Pierwszy dzień na nowym stanowisku lub w nowym miejscu pracy powoduje wiele niepewności i wywołuje stres.
Poczucie osobistego zagrożenia może być wynikiem np. tego, że twój szef stoi zbyt blisko ciebie w trakcie rozmowy z tobą.
(aha mój nade mną wisi , jak mi coś dyktuje, a szefowa-wiedźma staje za plecami, brr, poza tym nigdy nie wiem , kiedy otworzy gwałtownie, aczkolwiek cicho drzwi na przeciwko mnie...)
Twój poziom stresu ulegnie podwyższeniu jeśli uznasz, że jesteś przedmiotem nadmiernej kontroli.
(moja główna bolączka, mój pokój moim więzieniem)
Przyczyną problemów może być także zbyt niski poziom zagrożenia. Jeśli za nie przestrzeganie obowiązujących wzorców nie ponosisz odpowiedzialności, poziom naszej pracy ulegnie obniżeniu.
Istotne jest ustalenie tempa pracy. Niemożność ustalania własnego tempa jest poważnym źródłem stresu a co za tym idzie nasza efektywność może na tym ucierpieć.
Bardzo często narzekamy na to co nas ogranicza. Gdy jednak zniesie się przepisy i regulaminy to dla jednych jest to rzeczywistym wyzwoleniem a dla innych dużą niepewnością i stresem a nawet całkowitą nie możnością działania. Jeśli nie ma żadnych reguł wielu ludzi po prostu ma poczucie zagubienia i nie potrafi się poruszać. Wielu menadżerów którzy byli świetnymi pracownikami wspinając się po szczeblach kariery i osiągnięciu szczytu nie są wcale pewni co powinni robić, gdyż nagle okazuje się, że nie ma nikogo kto by nimi pokierował. Ich reakcja może polegać na całkowitym bezruchu w wykonywaniu jedynie minimum tego czego trzeba aby uniknąć kłopotów.
http://www.stres.xmc.pl/czesto-wystepujace-przyczyny-stresu/
Wczoraj podłamana wyszłam z pracy, bo op raz kolejny okazało się , że jestem niedostosowana społecznie. Chciałam coś ulepszyć, usprawnić swoją pracę i ułatwić funkcjonowanie sekretariatu. Wszystko na próżno, szef okazał się , nie po raz pierwszy, okazem niekonsekwencji i wycofał wcześniejszą zgodę na zmiany( usiłowałam przekierowywać telefony na aparat koleżanki,gdy wychodzę) znów poczułam się lekceważona i uwięziona w moim pokoju. Wszystko musi pozostać po staremu, nie ważne ,że po głupiemu....PRL w praktyce tu uprawiają!!!
Tak więc roztrzęsiona trafiłam do mojej terapeutki, która owszem stwierdziła,że moja sytuacja zawodowa jest mocno deprymująca, ale ogólnie to mam problem z zaakceptowaniem trudnych sytuacji, na które nie mam wpływu. Eh i że to podobnie jak w dzieciństwie, gdy swoim płaczem , krzykiem , szarpaniem się i tak nie zmieniłam generalnie sytuacji w domu- wielce nieodpowiadającej mi(choćby wtedy , gdy chciałam "równouprawnienia" między mną i bratem , zarówno w sferze materialnych przedmiotów, jak i , a może przede wszystkim równego podziału uczuć maminych.) Owszem nie potrafiłam i nie miałam szans zmienić mojego domu, zachowań moich rodziców, teraz , okazuje się że z szefem również nie wygram..hmm czemu użyłam określenia wygram? Czy ja zawsze muszę walczyć, szarpać się, bać się , że dla mnie nie starczy, ze o mnie zapomną...? jakie jest na to lekarstwo? Zadbanie o sama siebie, nawet w niesprzyjających warunkach?? Byc stoikiem? A może buddystą?
Tak wiec staram się nie szarpać. Mucha w sieci pająka im bardziej się szarpie tym bardziej się wikła i naraża na pewne nieszczęście,,,może właśnie spokój...to nie łatwe , gdy tracę wzrok siedząc cały dzień przed monitorem w ciemnym pokoju, gdy bolą mnie plecy od starego krzesła, gdy narasta nerwowość i poczucie frustracji z powodu braku wyzwań zawodowych i upokorzeń...Ale zazwyczaj mam ważenie, zachowuję spokój, czasem niestety wpadam w marazm. Tylko chwilami, gdy mi dokopią, gdy mam gorszy dzień panikuję lub strasznie mi ciężko.
Ale dziś od razu przy porannej kawie zasiadłam do pracy nad moimi tekstami dla jednego profesora. Może wreszcie je skończę i zostaną opublikowane? Tak wiec przełamałam bierność i brak motywacji...Tylko gdy się od tej pracy odrywam czuję ogarniającą mnie samotność i ciszę...i ciemność..próbuje też czytać książkę, choć mocno muszę się przykleić do szyby , by zdobyć trochę dziennego światła...
Chyba w celu usłyszenia ludzkiego głosu przejdę się na chwilę (moje dozwolone 5 min)do koleżanki na szybkie plotki:)W dalszych planach mam pracę nad tekstem z angielskiego, wypełnienie umowy o teksty...o zapomniałabym. Z pożytecznych spraw, które dziś dla siebie zrobiłam , było także pójście do lekarza z wynikami badań, Jestem okazem zdrowia - pod względem fiz, ale nawet EKG wykazuje,m że jestem nerwus.
W każdym razie wykorzystuję maksymalnie mój pobyt w tym szacownym przybytku do gruntownego przebadania się...w zdrowym ciele ...:)
Od tygodnia biorę magnez i piję soki z witaminami...zdaję się, że pomaga , bo powieka przestała drgać!
O właśnie pomogłam jednej miłej pani profesor,,,to jednak daje satysfakcję, choć we współczesnym świecie znaczy tak niewiele...
Znalazłam ciekawy artykuł o stresie, szczególnie przyczyny stresu w pracy są godne uwagi. Może nie każdy zdaje sobie sprawę, że praca w kompletnej ciszy może stresować...
Niektóre często występujące przyczyny stresu w pracy.
Wyróżnia się przyczyny fizyczne takie jak:
Najczęstszą przyczyną stresu jest hałas. Robotnicy pracujący w hałasie: traktorzyści, operatorzy młotów pneumatycznych, operatorzy pił łańcuchowych czy kotlarze już dawno przekonali się do środków ochrony uszów. Nie bez znaczenia są też źródła hałasu w domach, jak na przykład odkurzaczy, pralek automatycznych, robotów domowych, a także zbyt głośnych radioodbiorników u sąsiadów. Należy tez wymienić szkody wywołane przez dyskoteki.
Mniej wiadomo o tym, że szkodliwa może być również nadmierna cisza! Brytyjskie koleje miały do czynienia z tym problemem przy budowaniu nowoczesnych wagonów. Pierwotnie stopień nieprzepuszczalności dźwięku był tak wysoki, że w cichym wnętrzu zbyt łatwo było słyszeć cudze rozmowy. Trzeba było przywrócić nieco hałasu, aby zapobiec odwracaniu uwagi przez innych pasażerów i umożliwić względnie spokojne czytanie, rozmowę czy myślenie.
(dobrze , że mam radio!)
Również zmęczenie wywołuje stres ponieważ obniżania się możliwości efektywnego działania. Na początku zmęczenia możemy sobie nie zdawać sprawy z tego, że nasza sprawność się obniża. I popełniamy kosztowne błędy czy zaniedbania. Bardziej niechętnie wysłuchujemy krytycznych uwag od innych o swojej efektywności. Zanika również możliwość trafnej oceny naszej efektywności, a także psychiczna odporność.
Kolejną przyczyną jest praca zmianowa która pozwala na wykonywanie innych prac w wolnym czasie w efekcie źle jest wykonywana praca podstawowa jak i ta dodatkowa. Niewielu menedżerów pracuje na zmiany, ale niektórzy nich pracują bardzo długo. Nie wiedząc, że praca w późniejszych godzinach nie jest efektywna ze względu na zmęczenie. W przypadku pracy zmianowej lepiej jest przez dłuższy okres pracować nocami, później zrobić dłuższą przerwę, a następnie przez długi czas pracować w ciągu dnia, niż wprowadzać zmiany co kilka dni.
Zmiana rytmu dobowego w wyniku zmian stref czasowych prowadzi do szczególnego rodzaju zmęczenia. Wówczas nie powinno się podejmować ważnych decyzji bez wcześniejszego 24 godzinnego odpoczynku.
Temperatura i wilgotność powietrza również powinny być przedmiotem kontroli. Można znieść większe różnice temperatur przy niższej wilgotności. Wskazuje się, że korzystnie działa zwiększenie poziomu ujemnych jonów w powietrzu.
Inną przyczyną jest ilość pracy częstokroć zbyt duża. Również wymagania stawiane pracownikowi mogą przekraczać jego możliwości lub tempo pracy dla niego być zbyt duże.
Może stresować za mało pracy jak i powolne jej tempo. Również stawianie niskiego poziomu umiejętności np. absolwentom wyższej uczelni lub zdolnym pracownikom. Ludzie którzy mają zbyt mało do roboty, mogą wypełniać czas zajmując się intrygami.
(hehe intryg w tym moim przybytku nie brakuje, najwyraźniej inni tez niewiele maja do roboty:)
Kolejna przyczyna to istota pracy. Pierwszy dzień na nowym stanowisku lub w nowym miejscu pracy powoduje wiele niepewności i wywołuje stres.
Poczucie osobistego zagrożenia może być wynikiem np. tego, że twój szef stoi zbyt blisko ciebie w trakcie rozmowy z tobą.
(aha mój nade mną wisi , jak mi coś dyktuje, a szefowa-wiedźma staje za plecami, brr, poza tym nigdy nie wiem , kiedy otworzy gwałtownie, aczkolwiek cicho drzwi na przeciwko mnie...)
Twój poziom stresu ulegnie podwyższeniu jeśli uznasz, że jesteś przedmiotem nadmiernej kontroli.
(moja główna bolączka, mój pokój moim więzieniem)
Przyczyną problemów może być także zbyt niski poziom zagrożenia. Jeśli za nie przestrzeganie obowiązujących wzorców nie ponosisz odpowiedzialności, poziom naszej pracy ulegnie obniżeniu.
Istotne jest ustalenie tempa pracy. Niemożność ustalania własnego tempa jest poważnym źródłem stresu a co za tym idzie nasza efektywność może na tym ucierpieć.
Bardzo często narzekamy na to co nas ogranicza. Gdy jednak zniesie się przepisy i regulaminy to dla jednych jest to rzeczywistym wyzwoleniem a dla innych dużą niepewnością i stresem a nawet całkowitą nie możnością działania. Jeśli nie ma żadnych reguł wielu ludzi po prostu ma poczucie zagubienia i nie potrafi się poruszać. Wielu menadżerów którzy byli świetnymi pracownikami wspinając się po szczeblach kariery i osiągnięciu szczytu nie są wcale pewni co powinni robić, gdyż nagle okazuje się, że nie ma nikogo kto by nimi pokierował. Ich reakcja może polegać na całkowitym bezruchu w wykonywaniu jedynie minimum tego czego trzeba aby uniknąć kłopotów.
http://www.stres.xmc.pl/czesto-wystepujace-przyczyny-stresu/
poniedziałek, 30 listopada 2009
"nienajlepsza sytuacja na rynku pracy - bez zmian"słowa eksperta w TOK FM
http://osilek.mimuw.edu.pl/index.php?title=Grafika:ZZL_M8_Slajd28.png
Coraz bardziej martwi mnie, trwająca już prawie rok!, niemożność znalezienia satysfakcjonującej pracy... tkwię w tej mojej ciemnej norce...owszem parę spraw sobie wywalczyłam, bo nie można tego inaczej nazwać(jak możliwość wyjścia na krótkie przerwy "posiłkowe" czy dodatkowa lampka przy biurku, przemeblowanie pokoju, dodatkowe 100zł pensji i możliwość wychodzenia raz w tyg na angielski, gdy ktoś może mnie zastąpić), ale to nadal praca stróża w połączeniu z kawiarką. W dodatku z trudnym pracodawcą.
Jednak to kolejna z moich cech DDA się uaktywnia-nie umiem się zmotywować i zwiększyć wysiłków w celu aktywnego poszukiwania innej pracy, nie umiem tez się odważyć , by polepszyć warunki tej pracy, czy też nie brać do siebie krytyki i opryskliwego zachowania mojego szefostwa.
Ogarnia mnie czasem taka niemoc , marazm i beznadzieja...jestem zła na samą siebie, że nie potrafię się zmobilizować, zła i rozgoryczona ,że skończyłam nieprzydatne mi studia,że nigdy nie miałam dość pieniędzy/determinacji, by dobrze nauczyć się języków, że trafiłam na ten pieprzony kryzys, że nadal nie wiem czego tak naprawdę chce, bo do cholery , kiedy miałam się tego dowiedzieć?? w sekretariacie, na recepcji?? czy na praktykach w przedszkolu...?:(
Rozkleiłam się..a może by tak zebrać się do kupy i najpierw iść na tę moją wyżebraną przerwę , najeść się, a potem przystąpić do jakiejś sensownej aktywności:szukania ofert, wysyłania CV, napisania pracy, z która zalegam jednemu profesorowi, zapisania się do lekarza, dorwania faceta od telefonów, by wreszcie w tym sekretariacie była możliwość przerzucania telefonów na inny numer , gdy potrzebuje wyjść, wyszukanie książek w BUWie potrzebnych na studia,przejrzenie notatek z wykładów ...no trochę tego jest! Tylko, że ja bym najchetniej poszła spać i poczekała na propozycję pracy, i to nie bylejakiej pracy1:):)
DDA c.d
Razem z moją koleżanką( która "o dziwo" również okazała się typowym DDA)byłyśmy na pierwszym, "nieterapeutycznym" spotkaniu grupy DDA (lub jak wolą niektórzy DDD).
To poradnia, gdzie terapia trwać będzie pół roku, co drugą sobotę (jak ja zaliczę sesję na studiach?!!) po 6 godz z przerwami...
Byłam lekko zestresowana idąc na to spotkanie...kogo tam spotkam, przed kim trzeba będzie się otworzyć, kogo z cierpliwością wysłuchać, jak będziemy pracować, jak liczna będzie grupa...
Przede wszystkim się lekko zdziwiłam, podczas, gdy po kolei żeśmy się przedstawiali mówiąc kilka słów na swój temat. Większość młodych ludzi kończących studia, rozpoczynających pracę...ogromna różnorodność zawodów, zainteresowań, pasji,ale jedna wspólna cecha..DYSFUNKCJA lub nawet kilka w rodzinie...czasami przekazywana z pokolenia na pokolenie. Specjaliści od marketingu, pracownicy mediów, fotografka, pedagog, lekarka, pracownik socjalny, dzieci znanych profesorów, osób publicznych, obcokrajowiec,instruktor jazdy... ale też osoby uzależnione, współuzaleznione od substancji czy osób...
Niektórzy już po terapii odwykowej, inni w terapii indywidualnej...i kazdy naznaczony cechami DDA, w mniejszym lub większym stopniu nieradzący sobie z jakimś kawałkiem życia.
Wszyscy chcemy sobie to życie jakoś uporządkować, nauczyć się nowych , niedestrukcyjnych sposobów funkcjonowania, większość z nas rozumie już co jest nie tak, i skąd to się wzięło...Wszyscy mamy w sobie poranione dziecko, które nie dorośnie zanim się nim nie zaopiekujemy. Kazdy ma jakieś niezaspokojone potrzeby, o które czas najwyższy zadbać, by nie rekompensować sobie takich braków poprzez uzależnienia i inne destrukcyjne zachowania...
Podczas terapii będziemy pracować...trochę jak dzieci:) Tak ma tez podchodzić do nas terapeutka stosując różne "Jungowskie" metody, które mam nadzieję, wyciągną różne niełatwe sprawy z podświadomości, np poprzez rysunek psychologiczny...
Na pierwszą sesję mam spisać swoje potrzeby i cele, na których realizacji najbardziej mi zależy...U mnie to chyba będzie głównie pokochanie i akceptacja samej siebie,czyli praca nad poczuciem własnej wartości, ale też nauczenie się samodzielnego funkcjonowania w dorosłym życiu, pokonanie (panicznego) lęku przez samotnością i budowanie własnej tożsamości(kim jestem , czego chcę, czego mi brakuję, co posiadam, co mi przeszkadza i jak wyrażać emocje)...jest tego o wiele więcej, ale nie oszukujmy się...przez pół roku w dwudziestokilkuosobowej grupie nie da się "załatwić" wszystkich problemów. Może to być jednak chociaż część drogi, która staram się budować...no i kolejny etap moich trudnych narodzin do dorosłości.
Pracę w grupie rozpocznę w styczniu, został mi jeszcze miesiąc pracy indywidualnej z moją terapeutką...niestety przebywanie w dwóch terapiach jednocześnie nie jest zalecane. Zastanawiam się czy dam sobie rade bez dość jednak częstych kontaktów i wsparcia z A.Wydaje mi się, że sporo się dowiedziałam o sobie, życiu podczas tej mojej ponadrocznej terapii. Wiele się nauczyłam, zrozumiałam i przepłakałam...choć nadal wydaje mi się , że proces ten się nie zakończył.
Jest we mnie jeszcze sporo do poukładania, chyba niemożliwie jest odwrócenie nawyków, wyuczonych przez 20 kilka lat strategii postępowania, odczuwania...Cholernie trudno jest pokochać siebie bezwarunkowo, gdy się takiej miłości nie doświadczyło, piekielnie trudno jest zacząć żyć na własny rachunek, gdy dotąd inni kierowali naszym życiem, a każda decyzja była krytykowana. Ciężko też zaakceptować fakt, że to nie rodzina ma się zmienić, tylko ja, że moja odpowiedzialność zaczyna i kończy się na mnie samej... że mam w sobie całe morze złości,żalu i ...czułości, których często nie umiem odpowiednio wyrazić, czasem nawet nie pozwalam sobie na "przeżycie ich".
To poradnia, gdzie terapia trwać będzie pół roku, co drugą sobotę (jak ja zaliczę sesję na studiach?!!) po 6 godz z przerwami...
Byłam lekko zestresowana idąc na to spotkanie...kogo tam spotkam, przed kim trzeba będzie się otworzyć, kogo z cierpliwością wysłuchać, jak będziemy pracować, jak liczna będzie grupa...
Przede wszystkim się lekko zdziwiłam, podczas, gdy po kolei żeśmy się przedstawiali mówiąc kilka słów na swój temat. Większość młodych ludzi kończących studia, rozpoczynających pracę...ogromna różnorodność zawodów, zainteresowań, pasji,ale jedna wspólna cecha..DYSFUNKCJA lub nawet kilka w rodzinie...czasami przekazywana z pokolenia na pokolenie. Specjaliści od marketingu, pracownicy mediów, fotografka, pedagog, lekarka, pracownik socjalny, dzieci znanych profesorów, osób publicznych, obcokrajowiec,instruktor jazdy... ale też osoby uzależnione, współuzaleznione od substancji czy osób...
Niektórzy już po terapii odwykowej, inni w terapii indywidualnej...i kazdy naznaczony cechami DDA, w mniejszym lub większym stopniu nieradzący sobie z jakimś kawałkiem życia.
Wszyscy chcemy sobie to życie jakoś uporządkować, nauczyć się nowych , niedestrukcyjnych sposobów funkcjonowania, większość z nas rozumie już co jest nie tak, i skąd to się wzięło...Wszyscy mamy w sobie poranione dziecko, które nie dorośnie zanim się nim nie zaopiekujemy. Kazdy ma jakieś niezaspokojone potrzeby, o które czas najwyższy zadbać, by nie rekompensować sobie takich braków poprzez uzależnienia i inne destrukcyjne zachowania...
Podczas terapii będziemy pracować...trochę jak dzieci:) Tak ma tez podchodzić do nas terapeutka stosując różne "Jungowskie" metody, które mam nadzieję, wyciągną różne niełatwe sprawy z podświadomości, np poprzez rysunek psychologiczny...
Na pierwszą sesję mam spisać swoje potrzeby i cele, na których realizacji najbardziej mi zależy...U mnie to chyba będzie głównie pokochanie i akceptacja samej siebie,czyli praca nad poczuciem własnej wartości, ale też nauczenie się samodzielnego funkcjonowania w dorosłym życiu, pokonanie (panicznego) lęku przez samotnością i budowanie własnej tożsamości(kim jestem , czego chcę, czego mi brakuję, co posiadam, co mi przeszkadza i jak wyrażać emocje)...jest tego o wiele więcej, ale nie oszukujmy się...przez pół roku w dwudziestokilkuosobowej grupie nie da się "załatwić" wszystkich problemów. Może to być jednak chociaż część drogi, która staram się budować...no i kolejny etap moich trudnych narodzin do dorosłości.
Pracę w grupie rozpocznę w styczniu, został mi jeszcze miesiąc pracy indywidualnej z moją terapeutką...niestety przebywanie w dwóch terapiach jednocześnie nie jest zalecane. Zastanawiam się czy dam sobie rade bez dość jednak częstych kontaktów i wsparcia z A.Wydaje mi się, że sporo się dowiedziałam o sobie, życiu podczas tej mojej ponadrocznej terapii. Wiele się nauczyłam, zrozumiałam i przepłakałam...choć nadal wydaje mi się , że proces ten się nie zakończył.
Jest we mnie jeszcze sporo do poukładania, chyba niemożliwie jest odwrócenie nawyków, wyuczonych przez 20 kilka lat strategii postępowania, odczuwania...Cholernie trudno jest pokochać siebie bezwarunkowo, gdy się takiej miłości nie doświadczyło, piekielnie trudno jest zacząć żyć na własny rachunek, gdy dotąd inni kierowali naszym życiem, a każda decyzja była krytykowana. Ciężko też zaakceptować fakt, że to nie rodzina ma się zmienić, tylko ja, że moja odpowiedzialność zaczyna i kończy się na mnie samej... że mam w sobie całe morze złości,żalu i ...czułości, których często nie umiem odpowiednio wyrazić, czasem nawet nie pozwalam sobie na "przeżycie ich".
poniedziałek, 16 listopada 2009
DDA?
hmm zastanawiam się sama nad tym moim przestojem w pisaniu... zdaję sobie sprawę, że cisza trwa dość długo.
Czy przyczyna jest tak prozaiczna jak brak czasu: studia,kilka terminowych zadań w pracy, wyjazdy i spotkania towarzyskie, mieszkanie z M?
Czy może kryje się za tym brak, bądź mniejsza potrzeba wylewania moich emocji i przeżyć w związku z własnym rozwojem i stanem ducha? Bo dzielę się nimi bezpośrednio z bliska osobą? Bo czuje się na tyle dobrze, że rzadkie już okresy dołków i lęków nie skłaniają do szukania pomocy w pisaniu...?
Kilka spędzonych dni w Krakowie, pięknym starym mieście z moim Kochanym, pozwoliło mi nasycić się w pewnym stopniu Jego obecnością, uczuciami i bliskością..pytanie na jak długo? Zauważyłam też z niepokojem, że myśl o odwiedzinach w moim domu rodzinnym, gdy nie ma w nim mamy (jest na wyjeździe) jakoś mnie stresuje...Dla mnie to znak, że nadal nie potrafię lub w pewnym sensie boje się nadal spróbować funkcjonować zupełnie samodzielnie i niezależnie od bliskich mi osób, przy których czuje się bezpiecznie.
Właśnie ta potrzeba i świadomość konieczności usamodzielnienia się skłania mnie do podjęcia kolejnych, może bardziej radykalnych kroków na drodze terapeutycznych oddziaływań...Za tydzień idę na spotkanie informacyjne o działaniu grupy terapeutycznej dla DDA...chyba właśnie dojrzałam do tego, by spojrzeć na siebie od tej strony - jako na Dorosłe Dziecko z rodziny...nawet jeśli nie alkoholowej to dysfunkcyjnej...Nie jest łatwo przyjąć na siebie taką etykietkę, ale może lepsze to niż brak jakiejkolwiek tożsamości??
Dorosłe dzieci alkoholików:
mają trudności z przeprowadzeniem swoich zamiarów do końca,
kłamią, gdy równie dobrze mogłyby powiedzieć prawdę,
osądzają siebie bezlitośnie,
mają kłopoty z przeżywaniem radości i z zabawą,
traktują siebie bardzo poważnie,
mają trudności z nawiązywaniem bliskich kontaktów i okazywaniem uczuć,
przesadnie reagują na zmiany, na które nie mają wpływu,
bezustannie poszukują potwierdzenia i uznania,
myślą, że różnią się od wszystkich,
są nadmiernie odpowiedzialne albo całkowicie nieodpowiedzialne,
są lojalne, nawet gdy druga strona na to nie zasługuje,
są impulsywne,
czują się winne, stając w obronie własnych potrzeb, i często ustępują innym,
boją się ludzi, zwłaszcza przedstawicieli wszelkiego rodzaju władzy i zwierzchników,
boją się cudzego gniewu i awantur,
lubią zachowywać się jak ofiary,
bardzo boją się porzucenia i utraty,
łatwo popadają w uzależnienia albo znajdują uzależnionych partnerów
(na podstawie nieoficjalnej strony DDA: www.dda.w.interia.pl)
Czy przyczyna jest tak prozaiczna jak brak czasu: studia,kilka terminowych zadań w pracy, wyjazdy i spotkania towarzyskie, mieszkanie z M?
Czy może kryje się za tym brak, bądź mniejsza potrzeba wylewania moich emocji i przeżyć w związku z własnym rozwojem i stanem ducha? Bo dzielę się nimi bezpośrednio z bliska osobą? Bo czuje się na tyle dobrze, że rzadkie już okresy dołków i lęków nie skłaniają do szukania pomocy w pisaniu...?
Kilka spędzonych dni w Krakowie, pięknym starym mieście z moim Kochanym, pozwoliło mi nasycić się w pewnym stopniu Jego obecnością, uczuciami i bliskością..pytanie na jak długo? Zauważyłam też z niepokojem, że myśl o odwiedzinach w moim domu rodzinnym, gdy nie ma w nim mamy (jest na wyjeździe) jakoś mnie stresuje...Dla mnie to znak, że nadal nie potrafię lub w pewnym sensie boje się nadal spróbować funkcjonować zupełnie samodzielnie i niezależnie od bliskich mi osób, przy których czuje się bezpiecznie.
Właśnie ta potrzeba i świadomość konieczności usamodzielnienia się skłania mnie do podjęcia kolejnych, może bardziej radykalnych kroków na drodze terapeutycznych oddziaływań...Za tydzień idę na spotkanie informacyjne o działaniu grupy terapeutycznej dla DDA...chyba właśnie dojrzałam do tego, by spojrzeć na siebie od tej strony - jako na Dorosłe Dziecko z rodziny...nawet jeśli nie alkoholowej to dysfunkcyjnej...Nie jest łatwo przyjąć na siebie taką etykietkę, ale może lepsze to niż brak jakiejkolwiek tożsamości??
Dorosłe dzieci alkoholików:
mają trudności z przeprowadzeniem swoich zamiarów do końca,
kłamią, gdy równie dobrze mogłyby powiedzieć prawdę,
osądzają siebie bezlitośnie,
mają kłopoty z przeżywaniem radości i z zabawą,
traktują siebie bardzo poważnie,
mają trudności z nawiązywaniem bliskich kontaktów i okazywaniem uczuć,
przesadnie reagują na zmiany, na które nie mają wpływu,
bezustannie poszukują potwierdzenia i uznania,
myślą, że różnią się od wszystkich,
są nadmiernie odpowiedzialne albo całkowicie nieodpowiedzialne,
są lojalne, nawet gdy druga strona na to nie zasługuje,
są impulsywne,
czują się winne, stając w obronie własnych potrzeb, i często ustępują innym,
boją się ludzi, zwłaszcza przedstawicieli wszelkiego rodzaju władzy i zwierzchników,
boją się cudzego gniewu i awantur,
lubią zachowywać się jak ofiary,
bardzo boją się porzucenia i utraty,
łatwo popadają w uzależnienia albo znajdują uzależnionych partnerów
(na podstawie nieoficjalnej strony DDA: www.dda.w.interia.pl)
poniedziałek, 12 października 2009
Jak nuczyc się bycia ze sobą?
Się rozchorowałam...i nie muszę przez cały tydzień oglądać mojego burego pokoju w pracy czy moich czcigodnych Uczonych Szefów! Fajnie ...tyle , że zostałam ze swoim najtrudniejszym przeciwnikiem. Sama sobą i swoją samotnością.
I tu sie pojawia szansa!Tak sobie wykombinowałam wstając dziś bladym świtem , tuz przed 12:)Choroba trzymająca mnie w domu stwarzać może szansę na uczenie się siebie , swoich reakcji i zajmowania się sobą, bez poczucia opuszczenia ...no zobaczymy czy nie zniknę:)Bo takie mam czasem wrażenie, gdy zostanę sama, nie opowiem komuś o moich przeżyciach , emocjach ...to zniknę, nie będzie mnie, moich przeżyć , dokonań albo będą nieważne...Byc może ten blog tez traktuje po części jak słuchacza, jak pamiętnik , który przetrzymuje dowody na moje istnienie??
Dzień zaczęłam nieźle...nie wpadłam w panikę!ON wyszedł po pożegnalnym buziaku do pracy(w przeciwieństwie do mnie, ma PRAWDZIWA pracę, dająca satysfakcję, sensowne zarobki i mnóstwo kontaktów z ludźmi), a ja zaczęłam myśleć o przyjemnych planach na resztę dnia i zasnęłam:)
Jednak po kolejnej próbie wstanie z łóżka coś się zacięło...zamiast się zmobilizować do działania...zamęczałam swoje ciało, poszukując na nim wszelkich niedoskonałości , które mogłabym wymęczyć...To zajęcie bardzo wciąga, pozawala jakby nie myśleć, odreagować napięcie?? Wiem ,że niszczę siebie i nie bardzo wiem jak to przerwać...
Nastrój wyraźnie mi się popsuł, po telefonie M. Dzwonił zapytać jak się czuję, ale tez przekazał mi wieści nie bardzo optymistyczne. Nasz weekend w Krakowie, który planowaliśmy od tygodnia, stanął pod znakiem zapytania. Zle znoszę, sytuacje, gdy plany się wywracają, tym bardziej , że ON i tak jedzie tam na kilka dni służbowo...kolejna okazja, by ćwiczyć "samodzielność emocjonalną"...
Więc siedziałam sobie głodna, smutna, za oknem deszcz na zmianę z przejaśnieniami...zupełnie jak moje samopoczucie. Mam wrażanie , że często współgram z pogoda...Powinnam mieszkać w słonecznej części świata!
Przypomniałam sobie o swoim planie na "dzień z samą Sobą"...zrobiłam kawę latte w olbrzymim kubasie z bita śmietaną i pyszne kanapki z domowej roboty powidłami...już mi nieco lepiej.
Przypomniałam sobie o blogu...mam chęć zacząć następny...tym razem o poszukiwaniu pracy, efektywnym poszukiwaniu zajęcia! Natchnął mnie świetny film , na którym wczoraj byliśmy z M.- Julie & Julia z M. Streep- genialna rola komediowa!
Obie bohaterki , jedna w czasach współczesnej Ameryki , druga w połowie XX wieku we Francji szukają dla siebie zajęcia. Zajęcia , które
da im satysfakcję i poczucie szczęścia i mocy. Obie Julie maja co prawda fantastycznych facetów, którzy je mocno wspierają... i talent do gotowania! Dla nich ich pasja, staje się po części sposobem na życie i realizację.
Ta współczesna Julia postanawia prowadzić blog o gotowaniu(za namową męża). Stawia sobie cel- zrealizować i opisać na blogu wszystkie przepisy z książki wydanej przez tę francuską Julię. W ciągu roku.
Podczas oglądania filmu wpadałam w coraz większe zdziwienie...jak wiele mnie z tymi bohaterkami łączy! Nawet M.to zauważył ze śmiechem.
Podobnie jak Julia z USA mam kiepską pracę sekretarki, brak perspektyw materialnych i pomysłu na zmianę...i fajnego faceta:)oraz koleżanki z sukcesami zawodowymi.
Z kolei podobnie jak Julie z Francji poszukuję sposobu na realizacje siebie...ona zaczynała od kursu szycia kapeluszy, poprzez spotkania brydżowe, aż natrafiła na kurs gotowania - zresztą na bardzo wysokim poziomie. Patrząc jak bohaterka za wszelką cenę próbuje dorównać zawodowym kucharzom - szatkując całe kilogramy cebuli wieczorami w domu- przypomniała mi się moja chęć dorównywania innym. Perfekcjonizm , który czasem się włącza np. na meczach siatkówki jest pomocny, ale tez często odbiera radość zabawy i stwarza poczucie, że muszę coś komuś udowdnic. Pewnie swoją wartość...
Z kolei słuchając Julii z USA, która żaliła się mężowi, że musi zacząć stawiać krótkoterminowe cele, bo nie jest w stanie realizować tego, co zaczyna, bo ,ma ADHD...no cóż,byłam w szoku! A gdy Meryl S, w roli Francuzki, wydusiła "buuu" w odpowiedzi na niespełnioną nadzieję,,,pomyślałam nieskromnie, że scenarzysta zaczerpnął materiał z mojego własnego życia...
Dowodem były słowa M, , który stwierdził, ze niezrozumiały tak dobrze tego filmu, gdyby mnie nie poznał...:)
Tak więc film jest raczej motywujący, rozważam zakupienie go:)Ciekawe na ile mój słomiany zapał wystarczy, by rzeczywiście założyć drugi blog i zmobilizować się do efektywniejszych poszukiwań pracy...a może przy okazji zajęć ,które dawałby mi radość i satysfakcję! Do końca umowy zostało mi ...2,5 mca! Więc termin realizacji przedsięwzięcia narzuca się sam...no i krótkoterminowe cele - codziennie mała cegiełka na rzecz poszukiwań. Przejrzenie portali z ogłoszeniami o pracę, smsy do znajomych, skomponowanie LM i wysłanie CV...rozejrzenie się za wolontariatem, kursem...nauczenie się nowych słówek po angielsku...zapisanie się na kurs podnoszący kwalifikacje? Zobaczymy...
w sumie już zaczęłam, ten weekend spędziłam na zajęciach na Uniwersytecie...Przeczuwam, że łatwo nie będzie...ale ja lubię wyzwania...i kontakt z ludźmi, i nowe umiejętności, wiedzę...a to wszystko dają mi studia. Mam nadzieję, ze zwiększa moje szanse na rynku pracy...
A teraz wracam do zajęć, które zaplanowałam na dziś,,,choć nastrój średni...
A. mówi , że ten mój wielki smutek i zal, złość , gdy zostaję bez mojego Kochanego M , to jakby ból małego dziecka , któremu matka zabiera pierś. Przy niej czuło się bezpieczne i zaopatrzone w jej całkowita uwagę, ciężko mu się pogodzić ze stratą i czuje się odrzucone...dokładnie jak ja. Podobno to odseparowanie i uspokojenie emocji , to proces...nie ma nic na już. Ale ile jeszcze to całe dojrzewanie będzie trwało, jak je przyspieszyć, jak pokochać siebie na tyle , by nie bać się zostać samemu,by nie krepować zbytnią zaborczością ukochanych osób? By czuć się ważną, kochaną, tak po prostu!
Przecież jest dobrze,,, kocham, jestem kochana...pracę kiedyś w końcu zmienię ...może znajdę cel i pasję..może znajdę samoakceptację i zapełnię te pustkę w sercu , może kiedyś wyleje już tyle łez , że więcej nie będę musiała płakać myśląc o przeszłości czy o tym , że M poświęca część swojej uwagi innym...Wierzę, że tak będzie ...robię wiele , by tak było, postaram się robić jeszcze więcej...
We wtorek jadę na konsultację do grupy DDA...
A dziś może zrobię zupę?:)Ogórkową dla siebie i dla NIEGO:)Na tym się znam, dobrze ze M w przeciwieństwie do mnie, cudownie zajmuje się potrawami z mięsa...:)
I tu sie pojawia szansa!Tak sobie wykombinowałam wstając dziś bladym świtem , tuz przed 12:)Choroba trzymająca mnie w domu stwarzać może szansę na uczenie się siebie , swoich reakcji i zajmowania się sobą, bez poczucia opuszczenia ...no zobaczymy czy nie zniknę:)Bo takie mam czasem wrażenie, gdy zostanę sama, nie opowiem komuś o moich przeżyciach , emocjach ...to zniknę, nie będzie mnie, moich przeżyć , dokonań albo będą nieważne...Byc może ten blog tez traktuje po części jak słuchacza, jak pamiętnik , który przetrzymuje dowody na moje istnienie??
Dzień zaczęłam nieźle...nie wpadłam w panikę!ON wyszedł po pożegnalnym buziaku do pracy(w przeciwieństwie do mnie, ma PRAWDZIWA pracę, dająca satysfakcję, sensowne zarobki i mnóstwo kontaktów z ludźmi), a ja zaczęłam myśleć o przyjemnych planach na resztę dnia i zasnęłam:)
Jednak po kolejnej próbie wstanie z łóżka coś się zacięło...zamiast się zmobilizować do działania...zamęczałam swoje ciało, poszukując na nim wszelkich niedoskonałości , które mogłabym wymęczyć...To zajęcie bardzo wciąga, pozawala jakby nie myśleć, odreagować napięcie?? Wiem ,że niszczę siebie i nie bardzo wiem jak to przerwać...
Nastrój wyraźnie mi się popsuł, po telefonie M. Dzwonił zapytać jak się czuję, ale tez przekazał mi wieści nie bardzo optymistyczne. Nasz weekend w Krakowie, który planowaliśmy od tygodnia, stanął pod znakiem zapytania. Zle znoszę, sytuacje, gdy plany się wywracają, tym bardziej , że ON i tak jedzie tam na kilka dni służbowo...kolejna okazja, by ćwiczyć "samodzielność emocjonalną"...
Więc siedziałam sobie głodna, smutna, za oknem deszcz na zmianę z przejaśnieniami...zupełnie jak moje samopoczucie. Mam wrażanie , że często współgram z pogoda...Powinnam mieszkać w słonecznej części świata!
Przypomniałam sobie o swoim planie na "dzień z samą Sobą"...zrobiłam kawę latte w olbrzymim kubasie z bita śmietaną i pyszne kanapki z domowej roboty powidłami...już mi nieco lepiej.
Przypomniałam sobie o blogu...mam chęć zacząć następny...tym razem o poszukiwaniu pracy, efektywnym poszukiwaniu zajęcia! Natchnął mnie świetny film , na którym wczoraj byliśmy z M.- Julie & Julia z M. Streep- genialna rola komediowa!
Obie bohaterki , jedna w czasach współczesnej Ameryki , druga w połowie XX wieku we Francji szukają dla siebie zajęcia. Zajęcia , które
da im satysfakcję i poczucie szczęścia i mocy. Obie Julie maja co prawda fantastycznych facetów, którzy je mocno wspierają... i talent do gotowania! Dla nich ich pasja, staje się po części sposobem na życie i realizację.
Ta współczesna Julia postanawia prowadzić blog o gotowaniu(za namową męża). Stawia sobie cel- zrealizować i opisać na blogu wszystkie przepisy z książki wydanej przez tę francuską Julię. W ciągu roku.
Podczas oglądania filmu wpadałam w coraz większe zdziwienie...jak wiele mnie z tymi bohaterkami łączy! Nawet M.to zauważył ze śmiechem.
Podobnie jak Julia z USA mam kiepską pracę sekretarki, brak perspektyw materialnych i pomysłu na zmianę...i fajnego faceta:)oraz koleżanki z sukcesami zawodowymi.
Z kolei podobnie jak Julie z Francji poszukuję sposobu na realizacje siebie...ona zaczynała od kursu szycia kapeluszy, poprzez spotkania brydżowe, aż natrafiła na kurs gotowania - zresztą na bardzo wysokim poziomie. Patrząc jak bohaterka za wszelką cenę próbuje dorównać zawodowym kucharzom - szatkując całe kilogramy cebuli wieczorami w domu- przypomniała mi się moja chęć dorównywania innym. Perfekcjonizm , który czasem się włącza np. na meczach siatkówki jest pomocny, ale tez często odbiera radość zabawy i stwarza poczucie, że muszę coś komuś udowdnic. Pewnie swoją wartość...
Z kolei słuchając Julii z USA, która żaliła się mężowi, że musi zacząć stawiać krótkoterminowe cele, bo nie jest w stanie realizować tego, co zaczyna, bo ,ma ADHD...no cóż,byłam w szoku! A gdy Meryl S, w roli Francuzki, wydusiła "buuu" w odpowiedzi na niespełnioną nadzieję,,,pomyślałam nieskromnie, że scenarzysta zaczerpnął materiał z mojego własnego życia...
Dowodem były słowa M, , który stwierdził, ze niezrozumiały tak dobrze tego filmu, gdyby mnie nie poznał...:)
Tak więc film jest raczej motywujący, rozważam zakupienie go:)Ciekawe na ile mój słomiany zapał wystarczy, by rzeczywiście założyć drugi blog i zmobilizować się do efektywniejszych poszukiwań pracy...a może przy okazji zajęć ,które dawałby mi radość i satysfakcję! Do końca umowy zostało mi ...2,5 mca! Więc termin realizacji przedsięwzięcia narzuca się sam...no i krótkoterminowe cele - codziennie mała cegiełka na rzecz poszukiwań. Przejrzenie portali z ogłoszeniami o pracę, smsy do znajomych, skomponowanie LM i wysłanie CV...rozejrzenie się za wolontariatem, kursem...nauczenie się nowych słówek po angielsku...zapisanie się na kurs podnoszący kwalifikacje? Zobaczymy...
w sumie już zaczęłam, ten weekend spędziłam na zajęciach na Uniwersytecie...Przeczuwam, że łatwo nie będzie...ale ja lubię wyzwania...i kontakt z ludźmi, i nowe umiejętności, wiedzę...a to wszystko dają mi studia. Mam nadzieję, ze zwiększa moje szanse na rynku pracy...
A teraz wracam do zajęć, które zaplanowałam na dziś,,,choć nastrój średni...
A. mówi , że ten mój wielki smutek i zal, złość , gdy zostaję bez mojego Kochanego M , to jakby ból małego dziecka , któremu matka zabiera pierś. Przy niej czuło się bezpieczne i zaopatrzone w jej całkowita uwagę, ciężko mu się pogodzić ze stratą i czuje się odrzucone...dokładnie jak ja. Podobno to odseparowanie i uspokojenie emocji , to proces...nie ma nic na już. Ale ile jeszcze to całe dojrzewanie będzie trwało, jak je przyspieszyć, jak pokochać siebie na tyle , by nie bać się zostać samemu,by nie krepować zbytnią zaborczością ukochanych osób? By czuć się ważną, kochaną, tak po prostu!
Przecież jest dobrze,,, kocham, jestem kochana...pracę kiedyś w końcu zmienię ...może znajdę cel i pasję..może znajdę samoakceptację i zapełnię te pustkę w sercu , może kiedyś wyleje już tyle łez , że więcej nie będę musiała płakać myśląc o przeszłości czy o tym , że M poświęca część swojej uwagi innym...Wierzę, że tak będzie ...robię wiele , by tak było, postaram się robić jeszcze więcej...
We wtorek jadę na konsultację do grupy DDA...
A dziś może zrobię zupę?:)Ogórkową dla siebie i dla NIEGO:)Na tym się znam, dobrze ze M w przeciwieństwie do mnie, cudownie zajmuje się potrawami z mięsa...:)
wtorek, 6 października 2009
i znów zielonooki...
A wydawało mi się , że znaleźć fajnego faceta to już sukces...a figa!Szczególnie w mojej sytuacji , gdy ten przeklęty "poród" i dorastanie trwa...mam wrażenie , że budowanie związku w tym momencie, to dodatkowa ciężka cegiełka na moje plecy...albo raczej kolejna porcja "myśli nieuczesanych" na moją biedną umęczoną łepetynę.
Zazdrość...poczucie opuszczenia, krzywdy...lekceważenia...już chwilami nie mam sił z tym walczyć...a może z tym się nie da walczyć?? Może trzeba to jakoś przyjąć, przyjrzeć się temu...ale co robić, by ta druga osoba nie czuła się niewolnikiem , w dodatku wciąż oskarżanym o niecne czyny czy zamiary? Moje dojrzewanie może trwać jeszcze długo ...a ludzka cierpliwość i uczucie mają chyba swoje granice.A może ja chce być idealna i wciąż akceptowana?
Wczoraj byliśmy na mojej ulubionej grze zespołowej - siatkówce. Początek udany...pełne zrozumienie i dyskretne okazywanie uczuć, co jakiś czas...potem ...hmm on nagle zaczyna gadać ,żartować, przebijać "5ki" z dziewczynami z drużyny przeciwnej...zupełnie jakby zapominając o moim istnieniu. Przynajmniej tak to wygląda z mojej perspektywy...Gramy , ja w sumie niedudolnie próbuję grać, bo złość nie bardzo pozwala się skupić na piłce..on wciąż konwersuje, notabene najwięcej z całej druzyny, szkoda , że nie ze mną...jedna z dziewczyn wyjątkowo wdzięczy się...nie tylko do niego...ale również.
Czuje się jak 5 koło u wozu...nie dość , że jestem posród jego towarzystwa z pracy, gra nie zawsze mi wychodzi...to jeszcze muszę oglądac te ich pogadanki...a ja? co ze mną? Czemu on na mnie nie patrzy? Złość miesza się z żalem i smutkiem, łzy pod powiekami...
Po meczu chcę go pocałować...owszem być może jest w tym odrobina chęci "zaznaczenia" swego "terenu", ale przede wszystkim potrzeba bliskości i ukojenia...a on? On raz i drugi zerka kontrolnie na kilka osób z jego znajomych , w tym te dwie koleżanki i uchyla się , całuje niechętnie , jakby ze skrepowaniem ,,,to już bardzo boli , a złość nie pozwala na nic innego niż złośliwy komentarz pod jego adresem i ucieczkę...
Rozmawialiśmy później o tym co zaszło/i nie zaszło na boisku. Częściowo przyznał mi rację, co do mojej złości..."(...)być może za mało poświęcałem Ci uwagi w stosunku do innych"., ale też stwierdził: " robisz z igły widły" i "nie wiem czemu nie chciałam w tamtym momencie Cie pocałować,,, nie rozumiem tego...ale przecież wcześniej się nie wstydziłem, okazywałem przy nich uczucia" podkreśla z wyrzutem.
A ja ja wciąż nosze na sobie ciężar ,,,który nie pozwala mi swobodnie oddychać...co robić? Jak przestać obsesyjnie zajmować się nim i poszukiwać wciąż tej upragnionej uwagi i czułość? Kiedy mam do tego prawo, kiedy już przesadzam...kiedy mogłabym się skupić na sobie...i sama sobie pomóc ukoić wewnętrzne porzucone dziecko, a kiedy rzeczywiście należy mi się jego uwaga? Kiedy mam prawo czuć się zlekceważona a kiedy po prostu sobie nie ufam i nie szanuje siebie?
Tak się boję, że nie potrafię jeszcze budować związku opartego na zaufaniu i jednocześnie swego własnego poczucia wartości, rozwijać się obok niego, a nie zrastać się z nim ...Czemu spokój uzyskuje dopiero po wylaniu żalu i morza łez w jego koszulę lub , gdy wiem gdzie jest i kiedy wróci? Czy tylko poczucie kontroli sprawia ,może mam złudne poczucie bezpieczeństwa...?Czy to ze będąc dzieckiem musiałam walczyć o uwagę dorosłych, oznacza , ze już zawsze będę o nią włączyć? jak sobie pomóc?
Byc może tak się boje odtrącenia , tak już się nastawiłam ,że spotkałam tego właściwego faceta , że boje się ryzykować stanowcze zachowania? Ale skąd ja mam wziąć te stanowczość, skoro nadal nie wiem co jest prawda , co moim wyobrażeniem i echem przeszłości?Skąd właściwie to się we mnie bierze? tak silne emocje? Potrzebuję pomocy, zanim zepsuję coś dla mnie baardzo cennego...
Zazdrość...poczucie opuszczenia, krzywdy...lekceważenia...już chwilami nie mam sił z tym walczyć...a może z tym się nie da walczyć?? Może trzeba to jakoś przyjąć, przyjrzeć się temu...ale co robić, by ta druga osoba nie czuła się niewolnikiem , w dodatku wciąż oskarżanym o niecne czyny czy zamiary? Moje dojrzewanie może trwać jeszcze długo ...a ludzka cierpliwość i uczucie mają chyba swoje granice.A może ja chce być idealna i wciąż akceptowana?
Wczoraj byliśmy na mojej ulubionej grze zespołowej - siatkówce. Początek udany...pełne zrozumienie i dyskretne okazywanie uczuć, co jakiś czas...potem ...hmm on nagle zaczyna gadać ,żartować, przebijać "5ki" z dziewczynami z drużyny przeciwnej...zupełnie jakby zapominając o moim istnieniu. Przynajmniej tak to wygląda z mojej perspektywy...Gramy , ja w sumie niedudolnie próbuję grać, bo złość nie bardzo pozwala się skupić na piłce..on wciąż konwersuje, notabene najwięcej z całej druzyny, szkoda , że nie ze mną...jedna z dziewczyn wyjątkowo wdzięczy się...nie tylko do niego...ale również.
Czuje się jak 5 koło u wozu...nie dość , że jestem posród jego towarzystwa z pracy, gra nie zawsze mi wychodzi...to jeszcze muszę oglądac te ich pogadanki...a ja? co ze mną? Czemu on na mnie nie patrzy? Złość miesza się z żalem i smutkiem, łzy pod powiekami...
Po meczu chcę go pocałować...owszem być może jest w tym odrobina chęci "zaznaczenia" swego "terenu", ale przede wszystkim potrzeba bliskości i ukojenia...a on? On raz i drugi zerka kontrolnie na kilka osób z jego znajomych , w tym te dwie koleżanki i uchyla się , całuje niechętnie , jakby ze skrepowaniem ,,,to już bardzo boli , a złość nie pozwala na nic innego niż złośliwy komentarz pod jego adresem i ucieczkę...
Rozmawialiśmy później o tym co zaszło/i nie zaszło na boisku. Częściowo przyznał mi rację, co do mojej złości..."(...)być może za mało poświęcałem Ci uwagi w stosunku do innych"., ale też stwierdził: " robisz z igły widły" i "nie wiem czemu nie chciałam w tamtym momencie Cie pocałować,,, nie rozumiem tego...ale przecież wcześniej się nie wstydziłem, okazywałem przy nich uczucia" podkreśla z wyrzutem.
A ja ja wciąż nosze na sobie ciężar ,,,który nie pozwala mi swobodnie oddychać...co robić? Jak przestać obsesyjnie zajmować się nim i poszukiwać wciąż tej upragnionej uwagi i czułość? Kiedy mam do tego prawo, kiedy już przesadzam...kiedy mogłabym się skupić na sobie...i sama sobie pomóc ukoić wewnętrzne porzucone dziecko, a kiedy rzeczywiście należy mi się jego uwaga? Kiedy mam prawo czuć się zlekceważona a kiedy po prostu sobie nie ufam i nie szanuje siebie?
Tak się boję, że nie potrafię jeszcze budować związku opartego na zaufaniu i jednocześnie swego własnego poczucia wartości, rozwijać się obok niego, a nie zrastać się z nim ...Czemu spokój uzyskuje dopiero po wylaniu żalu i morza łez w jego koszulę lub , gdy wiem gdzie jest i kiedy wróci? Czy tylko poczucie kontroli sprawia ,może mam złudne poczucie bezpieczeństwa...?Czy to ze będąc dzieckiem musiałam walczyć o uwagę dorosłych, oznacza , ze już zawsze będę o nią włączyć? jak sobie pomóc?
Byc może tak się boje odtrącenia , tak już się nastawiłam ,że spotkałam tego właściwego faceta , że boje się ryzykować stanowcze zachowania? Ale skąd ja mam wziąć te stanowczość, skoro nadal nie wiem co jest prawda , co moim wyobrażeniem i echem przeszłości?Skąd właściwie to się we mnie bierze? tak silne emocje? Potrzebuję pomocy, zanim zepsuję coś dla mnie baardzo cennego...
piątek, 18 września 2009
z małej chmury ...
Zdaje się , że jestem histeryczką , albo neurotyczką...Jak zwał tak zwał, ale nie lubię, nie akceptuję i ...nie umiem tego zmienić! Nie chcę pogarszać relacji z bliskimi mi ludźmi, więc dobrze byłby coś z tym fantem zrobić...
Sytuacja jak z kiepskiego serialu dla nastolatków: on był w delegacji, ona została w swoim domu, oboje tęsknią. On wraca, ale po drodze coś jeszcze ma do załatwienia, pisze (za pomocą wynalazku diabła- smsem), że wróci wieczorem i się odezwie ( na GG- kolejny "cud" komunikacji).
Więc ona czeka, je kolacje z koleżankami, tel jest w pobliżu, bierze kąpiel, czyta...próbuje się skupić na swoich zajęciach , czasami się jej nawet udaje. Telefon jednak nosi ze sobą. Przecież on ma się pojawić w sieci, pewnie zadzwoni ,da znać , że już jest...
Po kilku godzinach ona myśli , że teraz on na pewno da znać, że jednak nie zdąży wrócić wcześnie. Tel. uparcie milczy...na ekranie komputera kursor miga na pustym ekranie i szydzi: "głupia jesteś , czekasz, mimo zmęczenia okrutnego, po nieprzespanej nocy...czekasz, bo przecież się umówiliście..." W końcu ona nie wytrzymuje, pisze sms, po upływie jakichś 30 min. kolejnego..." Gdzie jesteś , co się dzieje? o której będziesz dostępny, chciałabym iść spać.."
Teraz jest zła: " Czemu on się nie odzywa? Nie szanuje mnie, lekceważy, bo inaczej by się domyślił , że jestem zmęczona i że czekam". Powoli złość zmienia się w lęk " a może coś mu się stało? W drodze do domu? Bo przecież by napisał, domyśliłby się , że się martwię". Lęk ustępuje miejsca rozpaczy: " Jak on mógł, nie kocha, nie zależy mu, nie pomyśli nawet żeby zerknąć na telefon, a przecież obiecał!".
Gdy tel wreszcie dzwoni, ton jej głosu jest lodowaty, pełen tłumionej złości i urazy: " Nie musimy się jutro spotykać...skoro nie chcesz".On momentalnie robi się zły, sprawia też wrażenie zaskoczonego całą sytuacją, w końcu z gniewem , tłumaczy , że nie rozumie i że ona go atakuje. Zaperza się i pisze ,,tym razem rozmowa przenosi się na gg (które niestety nijak nie oddaje emocji i niuansów , jakie towarzyszą rozmowie): "nie będę pod telefonem non stop, nie będę na twoje zawołanie dzwonił, pisał, nie umawialiśmy się na konkretna godzinę, nie musiałem się tłumaczyć i dzwonić ,nie masz prawa mieć do mnie pretensji,nie rozumiem twoich wyrzutów, jestem zły".
Teraz ona płacze jak małe dziecko , zanosi się i łkając myśli, że wszystko znów popsuła... że kolejny raz z małej chmury powstała ulewa. Ulewa, która rozpętała emocje , a one z kolei wypuściły niepotrzebne słowa, myśli...
Żadne z nich do końca nie rozumie, co się właściwie stało i dlaczego...Ona dzwoni, próbuje się uspokoić , rozmowa trwa około godziny ...i na tym nie koniec. Na razie jedynym wnioskiem jest fakt, że rozmowa przez wszelkie elektroniczne komunikatory w stanie wzburzenia i konfliktu nie ma sensu...Oboje zaskoczeni są siłą swoich emocji, ale chyba nadal nie bardzo chcą/potrafią zrozumieć tego drugiego...C.D.N.
W którym miejscu tej historii można powiedzieć STOP!? Jak mogłabym się zatrzymać, jak oddzielić emocje obecne od tych "zaprzeszłych", teraźniejszość od przeszłości, wyobrażenia od rzeczywistości?
Jak się nazywa to nie nazwane
jak się nazywa to co uderzyło
ten smutek co nie łączy a rozdziela
przyjaźń lub inaczej miłość niemożliwa
to co biegnie naprzeciw a było rozstaniem
wciąż najważniejsze co przechodzi mimo
przykrość byle jaka
jak chłodny skurcz w piersi
ta straszna pustka co graniczy z Bogiem
to że jeśli nie wiesz dokąd iść
sama cię droga poprowadzi
(ks. J. T.)
Sytuacja jak z kiepskiego serialu dla nastolatków: on był w delegacji, ona została w swoim domu, oboje tęsknią. On wraca, ale po drodze coś jeszcze ma do załatwienia, pisze (za pomocą wynalazku diabła- smsem), że wróci wieczorem i się odezwie ( na GG- kolejny "cud" komunikacji).
Więc ona czeka, je kolacje z koleżankami, tel jest w pobliżu, bierze kąpiel, czyta...próbuje się skupić na swoich zajęciach , czasami się jej nawet udaje. Telefon jednak nosi ze sobą. Przecież on ma się pojawić w sieci, pewnie zadzwoni ,da znać , że już jest...
Po kilku godzinach ona myśli , że teraz on na pewno da znać, że jednak nie zdąży wrócić wcześnie. Tel. uparcie milczy...na ekranie komputera kursor miga na pustym ekranie i szydzi: "głupia jesteś , czekasz, mimo zmęczenia okrutnego, po nieprzespanej nocy...czekasz, bo przecież się umówiliście..." W końcu ona nie wytrzymuje, pisze sms, po upływie jakichś 30 min. kolejnego..." Gdzie jesteś , co się dzieje? o której będziesz dostępny, chciałabym iść spać.."
Teraz jest zła: " Czemu on się nie odzywa? Nie szanuje mnie, lekceważy, bo inaczej by się domyślił , że jestem zmęczona i że czekam". Powoli złość zmienia się w lęk " a może coś mu się stało? W drodze do domu? Bo przecież by napisał, domyśliłby się , że się martwię". Lęk ustępuje miejsca rozpaczy: " Jak on mógł, nie kocha, nie zależy mu, nie pomyśli nawet żeby zerknąć na telefon, a przecież obiecał!".
Gdy tel wreszcie dzwoni, ton jej głosu jest lodowaty, pełen tłumionej złości i urazy: " Nie musimy się jutro spotykać...skoro nie chcesz".On momentalnie robi się zły, sprawia też wrażenie zaskoczonego całą sytuacją, w końcu z gniewem , tłumaczy , że nie rozumie i że ona go atakuje. Zaperza się i pisze ,,tym razem rozmowa przenosi się na gg (które niestety nijak nie oddaje emocji i niuansów , jakie towarzyszą rozmowie): "nie będę pod telefonem non stop, nie będę na twoje zawołanie dzwonił, pisał, nie umawialiśmy się na konkretna godzinę, nie musiałem się tłumaczyć i dzwonić ,nie masz prawa mieć do mnie pretensji,nie rozumiem twoich wyrzutów, jestem zły".
Teraz ona płacze jak małe dziecko , zanosi się i łkając myśli, że wszystko znów popsuła... że kolejny raz z małej chmury powstała ulewa. Ulewa, która rozpętała emocje , a one z kolei wypuściły niepotrzebne słowa, myśli...
Żadne z nich do końca nie rozumie, co się właściwie stało i dlaczego...Ona dzwoni, próbuje się uspokoić , rozmowa trwa około godziny ...i na tym nie koniec. Na razie jedynym wnioskiem jest fakt, że rozmowa przez wszelkie elektroniczne komunikatory w stanie wzburzenia i konfliktu nie ma sensu...Oboje zaskoczeni są siłą swoich emocji, ale chyba nadal nie bardzo chcą/potrafią zrozumieć tego drugiego...C.D.N.
W którym miejscu tej historii można powiedzieć STOP!? Jak mogłabym się zatrzymać, jak oddzielić emocje obecne od tych "zaprzeszłych", teraźniejszość od przeszłości, wyobrażenia od rzeczywistości?
Jak się nazywa to nie nazwane
jak się nazywa to co uderzyło
ten smutek co nie łączy a rozdziela
przyjaźń lub inaczej miłość niemożliwa
to co biegnie naprzeciw a było rozstaniem
wciąż najważniejsze co przechodzi mimo
przykrość byle jaka
jak chłodny skurcz w piersi
ta straszna pustka co graniczy z Bogiem
to że jeśli nie wiesz dokąd iść
sama cię droga poprowadzi
(ks. J. T.)
poniedziałek, 14 września 2009
Moja mama i ja - kto komu na kolanach siądzie?
Grrr, chciałabym komuś sprzedać moją złość, gniew, żal i smutek ...a i jeszcze poczucie winy! Jednak oznaczałoby to, że jestem dokładnie taka sama jak moja mama! Właśnie rzuciła słuchawką - w przenośni, bo rozmawiała przez tel. komórkowy, ponieważ nie raczyłam wysłuchać w całości jej nerwowej tyrady na temat kłopotów mojego brata z pracą. A ja słucham już o tym od kilku mc-y i od kilku mc-y mama przekazuje mi lwią część swojego stresu...czy to w porządku???
Współczuję, staram sie wysłuchać cudzych problemów, tym bardziej , że dotyczą bliskich mi osób...ale na Litosć Boską, nie mogę przejmować odpowiedzialności za mojego młodszego brata czy też za samopoczucie mojej mamy, która zawsze go wyręczała ...Nie wiem jak się zachowywać w takich sytuacjach. Jak nie odcinać się zupełnie, ale i nie przyjmować cudzej złości, odpowiedzialnośći i zmartwień...?
Teraz jestem rozdygotana i zła...tylko na kogo? Na siebie , że byłam nie uprzejma , że nie chciałam rozmawiać, czy na matkę, kltóra ze złością nakazała mi wiecej nie zdwonic, skoro oni mnie denerują...Ona sobie ulżyła, moim kosztem! A co ja mam teraz z tymi emocjmi począć? wyobrazić sobie jak wypełnie mnie balon złości, lęku ...jak mi serce oplata, jak wkrada sie w żołądek , jak macki zapuszcza we wszytskie zakamarki mojego cioała i duszy smutek i poczucie żalu i winy? Niech juz sobie ten czarny dym , ta chmura odpłynie ...jest, coraz jej mniej ...odpłynie?
Tylko czemu wciąż wracam myślami do matki , która zapewne zła idzie przez moje miasto , które, przynajmniej chwilowo zdraziłam dla stolicy, z zacietym wyrazem twarzy i narzeka , że ma taką wyrodna córkę...może ma pretensje , że tak długo - raptem 3 dni- mnie nie ma, że próbiję sobie układac życie, z dala od mojego dysfunkcyjnego domu? Oczywiście nieświadomie..., z pełną bowiem świadomościa i uporem powtarza mi , że powinnam się usamodzielnic, wyprowadzić i najlepiej już mieć...nie, nie dzieci, powinnma miesc JEJ WNUCZKI! Jak mnie to boli...
Mamo...czemu TY mnie nie kochasz takiej jaką jestem i za to , że jestem, czemu wciąż musze zasłużyc sonbie czymś na Twoja aprobaę, czemu tez ciagle zrzucasz na mnie Twoją własna odpowiedzialność? Nie mam sił przyjmować tych klopotów i emocji , bo sama mamw sobie ziejącą pustkę w srodku z niedokochania...i wpadam w nią za każdym razme , jak poczuję sie opuszczona i odrzucona...czemu wciąż mi to robisz? A może to ja jestem winna?o proszę wewnetrzny Krytyk juz się uaktywnił, a "sprzeprzaj dziadu!!"
Jestem w porządku, jestem ok, lubie siebie taką , jaką jestem!! należy mnie szanować, sama chce siebie szanować i nie pozawalam, na wciskanie w poczucie winy!!!
Szkoda , że nie mogę z nia o tym wszytskim spokojnie porozmawiać...:(
Współczuję, staram sie wysłuchać cudzych problemów, tym bardziej , że dotyczą bliskich mi osób...ale na Litosć Boską, nie mogę przejmować odpowiedzialności za mojego młodszego brata czy też za samopoczucie mojej mamy, która zawsze go wyręczała ...Nie wiem jak się zachowywać w takich sytuacjach. Jak nie odcinać się zupełnie, ale i nie przyjmować cudzej złości, odpowiedzialnośći i zmartwień...?
Teraz jestem rozdygotana i zła...tylko na kogo? Na siebie , że byłam nie uprzejma , że nie chciałam rozmawiać, czy na matkę, kltóra ze złością nakazała mi wiecej nie zdwonic, skoro oni mnie denerują...Ona sobie ulżyła, moim kosztem! A co ja mam teraz z tymi emocjmi począć? wyobrazić sobie jak wypełnie mnie balon złości, lęku ...jak mi serce oplata, jak wkrada sie w żołądek , jak macki zapuszcza we wszytskie zakamarki mojego cioała i duszy smutek i poczucie żalu i winy? Niech juz sobie ten czarny dym , ta chmura odpłynie ...jest, coraz jej mniej ...odpłynie?
Tylko czemu wciąż wracam myślami do matki , która zapewne zła idzie przez moje miasto , które, przynajmniej chwilowo zdraziłam dla stolicy, z zacietym wyrazem twarzy i narzeka , że ma taką wyrodna córkę...może ma pretensje , że tak długo - raptem 3 dni- mnie nie ma, że próbiję sobie układac życie, z dala od mojego dysfunkcyjnego domu? Oczywiście nieświadomie..., z pełną bowiem świadomościa i uporem powtarza mi , że powinnam się usamodzielnic, wyprowadzić i najlepiej już mieć...nie, nie dzieci, powinnma miesc JEJ WNUCZKI! Jak mnie to boli...
Mamo...czemu TY mnie nie kochasz takiej jaką jestem i za to , że jestem, czemu wciąż musze zasłużyc sonbie czymś na Twoja aprobaę, czemu tez ciagle zrzucasz na mnie Twoją własna odpowiedzialność? Nie mam sił przyjmować tych klopotów i emocji , bo sama mamw sobie ziejącą pustkę w srodku z niedokochania...i wpadam w nią za każdym razme , jak poczuję sie opuszczona i odrzucona...czemu wciąż mi to robisz? A może to ja jestem winna?o proszę wewnetrzny Krytyk juz się uaktywnił, a "sprzeprzaj dziadu!!"
Jestem w porządku, jestem ok, lubie siebie taką , jaką jestem!! należy mnie szanować, sama chce siebie szanować i nie pozawalam, na wciskanie w poczucie winy!!!
Szkoda , że nie mogę z nia o tym wszytskim spokojnie porozmawiać...:(
czwartek, 3 września 2009
Od zachwytu do rozpaczy czyli dziecięce demony
W tej mojej "akcji porodowej" męczy mnie to , że "skurcze" powtarzają się regularnie i wcale nie tracą na sile...Wiem , że w prawdziwym porodzie bolesne skurcze przybierają na sile i częstotliwości aż do rozwiązania, ale na mojej drodze powinno być chyba dokładnie odwrotnie?
W końcu im więcej pracy wkładam w swoje dojrzewanie do dorosłości, tym mniej powinno to boleć i przebiegać sprawniej...a ja wciąż powtarzam te same błędy, a emocje wcale nie tracą na sile! Zapominam o oddechu, radach mojej teraputki-akuszerki...a gdy rozum śpi , budzą się EMOCJE! Takie mam wrażenie, bo wciąż rewelacyjnie wchodzę w rolę małego, skrzywdzonego i rozkapryszonego dzieciaka!
Np. wczoraj byliśmy z NIM na rewelacyjnie nastrojowym i jednocześnie żywiołowym koncercie Nigela Kennedy z zespołem Kroke...czyli klimaty klezmerskie w unowocześnionej formie. Koncert odbywał się z okazji Festiwalu Singera, w Kościele Wszystkich Swietych , gdzie cudem udało nam się wejsć z masą innych fantyków muzyki żydowskiej(ponad 2000 tys osob zostało na zewnątrz!). Piękna muzyka(jak oni "piłowali " na tych skrzypcach!), cudne efekty świetlne, doskonała akustyka..wszytsko budziło we mnie silne emocje. Od wzruszenia po niemal ekstatyczną radość i zachwyt...a jeszcze ON u boku. No właśnie , gdyby cały czas był u tego boku...
Roszczeniowy brzdąc budzi sie we mnie niespodziewanie, gdy poczuję się odrzucona, gdy brak mi uwagi drugiej osoby, gdy coś nie jest mi dane ...Nieważne, że podczas koncertu było duszno i goraco, że ciagłe przyytulanie byłoby w tych warunkach dość niewygodne, nieważne ,że każdy przeżywa nieco inaczej artystyczne wydarzenia, nieistotne , że przed wejsciem przytulał mnie calą drogę i całował przy każdej okazji...To wszytsko odchodzi w zapomnienie, gdy budzą sie moje demony.
Bo przecież, to że położył się na oparciu ławki oznacza, że nie chce mnie przytulić, że zostałam samiutka na całym świecie ze swoimi emocjami, które chciałam z NIM dzielić.To że on ze swoim 1.80 wzrostu wszystko dobrze widział, a nie zorientował się w porę, że ja mam z tym problem oznacza, że mnie ignoruje. W końcu to , że nie dzielił sie ze mną swoimi odczuciam w związku z koncertem oznacza , że w ogole mu na mnie nie zalezy i nie ma ochoty dzielić się ze mna swoimi przezyciami! Dzieciak wydzierał sie w emnie coraz głośniej , napięcie, smutek , żal i złość narastały ...aż do momentu... FOCHA!
Chyba żaden facet nie lubi, gdy kobieta się obraża, w dodatku nie wiadomo z jakiego powodu, bo rzadko , który jest jasnowidzem:) Skończyło się jak zwykle w takich sytuacjach- jego niezadowoleniem i moimi łzami...ale na szczęście także rozmową, którą prowadziłam już w jego ramionach. On naprawdę nie jest jasnowidzem, a ja muszę przekonać mojego dzieciaka, że zamiast dusic się we własnych emocjac , można w praostych kominikatach wyrazic swoje potrzeby!
"Skarbie przytul mnie jeszcze...wiesz , nie widzę może da się z tym cos zrobić? Podoba Ci się koncert , bo mi bardzo i cieszę się , że jesteś tu ze mną!" Takie proste i trudne zarazem...jak zapamietac, że jestem WAŻNA dla NIEGO , dla siebie, że nie potrzebuję nieustajacej uwagi innych, żę mogę informować o swoich potrzebach i że chwilowa nieobecność ukchanej osoby( fizyczna, psychiczna) nie oznacza porzucenia i ignorancji?!
Ile jeszcze takich chwil przeżyję podczas tych narodzin? Czy moj Akuszer przy mnie wytrwa? Mam nadzieję, bo choć nie potrafi lub nie chce przyznac się do konkretnych uczuć, widzę z jaką czułością zcałowuje moje łzy i jak cieszy GO mój uśmiech...a jesli nie wytrzyma i odejdzie? Czy przetrzymam ten poród sama? Mam nadzieję, że kiedys napiszę w tym miejscu "jestem NOWYM człowiekiem, dorosłam!Kocham i jestem kochana, żyje swoim życiem TU i TERAZ"
W końcu im więcej pracy wkładam w swoje dojrzewanie do dorosłości, tym mniej powinno to boleć i przebiegać sprawniej...a ja wciąż powtarzam te same błędy, a emocje wcale nie tracą na sile! Zapominam o oddechu, radach mojej teraputki-akuszerki...a gdy rozum śpi , budzą się EMOCJE! Takie mam wrażenie, bo wciąż rewelacyjnie wchodzę w rolę małego, skrzywdzonego i rozkapryszonego dzieciaka!
Np. wczoraj byliśmy z NIM na rewelacyjnie nastrojowym i jednocześnie żywiołowym koncercie Nigela Kennedy z zespołem Kroke...czyli klimaty klezmerskie w unowocześnionej formie. Koncert odbywał się z okazji Festiwalu Singera, w Kościele Wszystkich Swietych , gdzie cudem udało nam się wejsć z masą innych fantyków muzyki żydowskiej(ponad 2000 tys osob zostało na zewnątrz!). Piękna muzyka(jak oni "piłowali " na tych skrzypcach!), cudne efekty świetlne, doskonała akustyka..wszytsko budziło we mnie silne emocje. Od wzruszenia po niemal ekstatyczną radość i zachwyt...a jeszcze ON u boku. No właśnie , gdyby cały czas był u tego boku...
Roszczeniowy brzdąc budzi sie we mnie niespodziewanie, gdy poczuję się odrzucona, gdy brak mi uwagi drugiej osoby, gdy coś nie jest mi dane ...Nieważne, że podczas koncertu było duszno i goraco, że ciagłe przyytulanie byłoby w tych warunkach dość niewygodne, nieważne ,że każdy przeżywa nieco inaczej artystyczne wydarzenia, nieistotne , że przed wejsciem przytulał mnie calą drogę i całował przy każdej okazji...To wszytsko odchodzi w zapomnienie, gdy budzą sie moje demony.
Bo przecież, to że położył się na oparciu ławki oznacza, że nie chce mnie przytulić, że zostałam samiutka na całym świecie ze swoimi emocjami, które chciałam z NIM dzielić.To że on ze swoim 1.80 wzrostu wszystko dobrze widział, a nie zorientował się w porę, że ja mam z tym problem oznacza, że mnie ignoruje. W końcu to , że nie dzielił sie ze mną swoimi odczuciam w związku z koncertem oznacza , że w ogole mu na mnie nie zalezy i nie ma ochoty dzielić się ze mna swoimi przezyciami! Dzieciak wydzierał sie w emnie coraz głośniej , napięcie, smutek , żal i złość narastały ...aż do momentu... FOCHA!
Chyba żaden facet nie lubi, gdy kobieta się obraża, w dodatku nie wiadomo z jakiego powodu, bo rzadko , który jest jasnowidzem:) Skończyło się jak zwykle w takich sytuacjach- jego niezadowoleniem i moimi łzami...ale na szczęście także rozmową, którą prowadziłam już w jego ramionach. On naprawdę nie jest jasnowidzem, a ja muszę przekonać mojego dzieciaka, że zamiast dusic się we własnych emocjac , można w praostych kominikatach wyrazic swoje potrzeby!
"Skarbie przytul mnie jeszcze...wiesz , nie widzę może da się z tym cos zrobić? Podoba Ci się koncert , bo mi bardzo i cieszę się , że jesteś tu ze mną!" Takie proste i trudne zarazem...jak zapamietac, że jestem WAŻNA dla NIEGO , dla siebie, że nie potrzebuję nieustajacej uwagi innych, żę mogę informować o swoich potrzebach i że chwilowa nieobecność ukchanej osoby( fizyczna, psychiczna) nie oznacza porzucenia i ignorancji?!
Ile jeszcze takich chwil przeżyję podczas tych narodzin? Czy moj Akuszer przy mnie wytrwa? Mam nadzieję, bo choć nie potrafi lub nie chce przyznac się do konkretnych uczuć, widzę z jaką czułością zcałowuje moje łzy i jak cieszy GO mój uśmiech...a jesli nie wytrzyma i odejdzie? Czy przetrzymam ten poród sama? Mam nadzieję, że kiedys napiszę w tym miejscu "jestem NOWYM człowiekiem, dorosłam!Kocham i jestem kochana, żyje swoim życiem TU i TERAZ"
wtorek, 1 września 2009
Zastanawiam się ...to zajęcie zajmuje mi chyba najwięcej czasu:), tym razem nad potrzebą, którą wykazują niektórzy ludzie , by wszystko nazwać, określić, nadać rangę i znaczenie...Jestem prawdopodobnie jedną z takich osób. Zauważyłam jednak , że ON również...mocno analizuje i stara się nazwać to co nas łączy...albo właśnie boi się określić własne odczucia, chce być pewien, próbuje zrozumieć...czy da się w ogóle zrozumiec takie emocje??
W każdym razie ja z własnego doświadczenia wiem , że nazywanie wszystkiego, doszukiwanie się przyczyn i ewentualnych następstw danych sytuacji pomaga mi osiągnąć w pewnym sensie poczucie bezpieczeństwa i pozornej kontroli...I znów sięgam pamięcią do dzieciństwa , gdy nic nie było wiadomo, kiedy ciągła niepewność przerażała...kiedy nie wiadomo było w jakim stanie bedzie ojciec, czy mama w końcu spełni swe grożby i rozchoruje sie na dobre, czy wreszcie ktoś sie mną zaopiekuje i nie bede musiała domyslać się czy warta jestem kochania, czy na ten zaszczyt zasłuzył tylko mój młodszy brat?
Czy dlatego szukam wciąż pewników, potwierdzeń, obietnic...szukam stałości i bezpieczeństwa? Na tym niepewnym świecie, kurcze, nic nie jest stałe i pewne...no może oprócz śmierci...choć jako chrześcijanka, staram się wierzyć w to dalsze życie. A jeśli nic nie jest pewne, to jak się zabezpieczyć? Nie ryzykować? Unikać wyzwań , zmian jak ognia, budować schron przed innymi, którzy mogą poranić? Chyba nie tędy droga...Choc znam ludzi , którzy te strategię stosują..i wcale szczęsliwi nie są.
Chyba najlepiej nauczyć się przyjmować zmienne koleje losu,,jak łatwo powiedzieć taki frazes...zdaje mi się, że potrzebuję stabilnej podstawy , fundamentu , wewnętrznej pewności siebie, swojej wartości i miłości własnej , by zewnętrzne wydarzenia nie spowodowały , że się rozpadnę na milion kawałków z żalu i rozpaczy...jak zbudować ten fundament, gdy nie był dany u podstaw życia??? Wracam do podstawowego pytania: jak żyć w zgodzie ze sobą i jak siebie kochać, gdy ma się poczucie nieodkochania? Wiem już tyle, że to długa , stała czasem ciężka praca..dobrze , gdy ktoś nam pomaga zobaczyć efekty i naprowadza na odpowiednie tory...dzięki A.!:)
Pragnę wierzyć, że warto inwestować w siebie, bo dopiero wtedy będziemy w stanie oddać coś innym... a propos dawania, dziś dostałam nieoczekiwany prezent od babeczek z pracy, oryginalny kostiumik MEXXa, bo dla jednej z nich był zbyt mały, na mnie pasuje w 100%! Zresztą to nie jedyny odruch sympatii z ich strony, może tu nie jest aż tak żle, w tej mojej instytucji? Gdybym mogła zmienic stanowisko w obrebie tegoż przybytku i miała choć jedną osobę w pokoju oraz obowiązki stałe...hmm i obecna sytuacj to dla mnie lekcja przebywania samej ze sobą. Cholernie trudna lekcja! Jak pomyslę, że cały życie trzeba się siebie uczyć...czy dam radę?
Uczę się ciebie, człowieku
Powoli się uczę, powoli
Od tego uczenia trudnego
Raduje się serce i boli.
O świcie nadzieją zakwita
Pod wieczór niczemu nie wierzy
Czy wątpi, czy ufa-jednako-
Do ciebie, człowieku należy
Uczę się ciebie i uczę
I wciąż cię jeszcze nie umiem-
Ale twe ranne wesele,
Twą troskę wieczorną rozumiem.
Liebert Jerzy
Kiedyś inaczej odbierałam ten wiersz...jednka wciąż sie uczę...
W każdym razie ja z własnego doświadczenia wiem , że nazywanie wszystkiego, doszukiwanie się przyczyn i ewentualnych następstw danych sytuacji pomaga mi osiągnąć w pewnym sensie poczucie bezpieczeństwa i pozornej kontroli...I znów sięgam pamięcią do dzieciństwa , gdy nic nie było wiadomo, kiedy ciągła niepewność przerażała...kiedy nie wiadomo było w jakim stanie bedzie ojciec, czy mama w końcu spełni swe grożby i rozchoruje sie na dobre, czy wreszcie ktoś sie mną zaopiekuje i nie bede musiała domyslać się czy warta jestem kochania, czy na ten zaszczyt zasłuzył tylko mój młodszy brat?
Czy dlatego szukam wciąż pewników, potwierdzeń, obietnic...szukam stałości i bezpieczeństwa? Na tym niepewnym świecie, kurcze, nic nie jest stałe i pewne...no może oprócz śmierci...choć jako chrześcijanka, staram się wierzyć w to dalsze życie. A jeśli nic nie jest pewne, to jak się zabezpieczyć? Nie ryzykować? Unikać wyzwań , zmian jak ognia, budować schron przed innymi, którzy mogą poranić? Chyba nie tędy droga...Choc znam ludzi , którzy te strategię stosują..i wcale szczęsliwi nie są.
Chyba najlepiej nauczyć się przyjmować zmienne koleje losu,,jak łatwo powiedzieć taki frazes...zdaje mi się, że potrzebuję stabilnej podstawy , fundamentu , wewnętrznej pewności siebie, swojej wartości i miłości własnej , by zewnętrzne wydarzenia nie spowodowały , że się rozpadnę na milion kawałków z żalu i rozpaczy...jak zbudować ten fundament, gdy nie był dany u podstaw życia??? Wracam do podstawowego pytania: jak żyć w zgodzie ze sobą i jak siebie kochać, gdy ma się poczucie nieodkochania? Wiem już tyle, że to długa , stała czasem ciężka praca..dobrze , gdy ktoś nam pomaga zobaczyć efekty i naprowadza na odpowiednie tory...dzięki A.!:)
Pragnę wierzyć, że warto inwestować w siebie, bo dopiero wtedy będziemy w stanie oddać coś innym... a propos dawania, dziś dostałam nieoczekiwany prezent od babeczek z pracy, oryginalny kostiumik MEXXa, bo dla jednej z nich był zbyt mały, na mnie pasuje w 100%! Zresztą to nie jedyny odruch sympatii z ich strony, może tu nie jest aż tak żle, w tej mojej instytucji? Gdybym mogła zmienic stanowisko w obrebie tegoż przybytku i miała choć jedną osobę w pokoju oraz obowiązki stałe...hmm i obecna sytuacj to dla mnie lekcja przebywania samej ze sobą. Cholernie trudna lekcja! Jak pomyslę, że cały życie trzeba się siebie uczyć...czy dam radę?
Uczę się ciebie, człowieku
Powoli się uczę, powoli
Od tego uczenia trudnego
Raduje się serce i boli.
O świcie nadzieją zakwita
Pod wieczór niczemu nie wierzy
Czy wątpi, czy ufa-jednako-
Do ciebie, człowieku należy
Uczę się ciebie i uczę
I wciąż cię jeszcze nie umiem-
Ale twe ranne wesele,
Twą troskę wieczorną rozumiem.
Liebert Jerzy
Kiedyś inaczej odbierałam ten wiersz...jednka wciąż sie uczę...
poniedziałek, 31 sierpnia 2009
Nie lubię poniedziałków
Kolejny poniedziałek...zastanawia mnie to, że zaczynam go w naprawdę niezłym nastroju, który niestety systematycznie się obniża z każdą minuta spędzona w Szacownym Przybytku Nauki, w którym nawet żarówki nie maja sił świecić, a kwiaty w moim pokoiku więdną z braku promieni słonecznych ...czuje się jak te kwiaty, pozbawiona ciepła i światła zarówno tego zza okna, jak i tego ludzkiego, więdnę, marnieję i zapadam się w sobie...wystarczy czasem promień życzliwości, dobre słowo, plotki z koleżanką na dziedzińcu i trochę świtała , by poczuć się lepiej, ale i bolenie odczuć, że może być inaczej ,,,niż jest.
Kiedy? jak długo przyjdzie mi mierzyć się z samotnością w pracy , z nieuprzejmą oschłością bezpośredniej obecności Uczonego Szefa, który każdym swym mrukliwym słowem i spojrzeniem , przyprawia mnie o niepokój i zduszoną złość...a ta jak wiadomo zamienia się w smutek...Próbuję dziś udawać, że USZ nie wrócił jeszcze z urlopu ...ale nawet ten stęchły zapach jego niewietrzonego gabinetu przypomina mi o jego nieprzyjaznej obecności...Czemu nie umiem się odciąć? A może potrafię? Może to kwestia wprawy...
W każdym razie zeszły tydzień był całkiem znośny, korzystałam z błogiego stanu , jakim było bycie sobie szefem:) Poczucie , że nikt nagle nie wyjdzie i nie spojrzy krzywo , nie warknie, nie będę się musiała tłumaczyć z tego ,że chce wyjść zjeść .... możliwość wyjścia na chwil e na przerwę na słońce, do babeczek z pokoju obok na plotki i kawę...że mogę wcześniej wyjść , gdy nic się nie dzieje...dużo łatwiej było wówczas tłumaczyć sobie , że muszę tu zastać na czas kryzysu na rynku pracy ...i że w końcu ta sytuacja się zmieni.
Kupiłam sobie wielkiego słonecznika, który cały tydzień nachyla się nade mną i moim losem niewolnika krzesełkowego:) A dziś wraca mój...Wytęskniony! Dziwnie się czuję, gdy ten dzień wreszcie nadszedł po 2 długich tygodniach wyczekiwania, łzach tęsknoty i wzruszenia, długich rozmowach przez tel i słodkich smsach na dobranoc...Właściwie nie czuję nic..a może radość zaburza mi właśnie początek tygodnia w pracy...Marudo weź się w garść, wklepuj swoja bazę, dzięki której zarabiasz na realizację marzeń i rozwój zawodowy...i znów "ja bym się jeszcze napił kawy " , a magiczne słowo? uczą tego już w przedszkolu!!!
Kiedy? jak długo przyjdzie mi mierzyć się z samotnością w pracy , z nieuprzejmą oschłością bezpośredniej obecności Uczonego Szefa, który każdym swym mrukliwym słowem i spojrzeniem , przyprawia mnie o niepokój i zduszoną złość...a ta jak wiadomo zamienia się w smutek...Próbuję dziś udawać, że USZ nie wrócił jeszcze z urlopu ...ale nawet ten stęchły zapach jego niewietrzonego gabinetu przypomina mi o jego nieprzyjaznej obecności...Czemu nie umiem się odciąć? A może potrafię? Może to kwestia wprawy...
W każdym razie zeszły tydzień był całkiem znośny, korzystałam z błogiego stanu , jakim było bycie sobie szefem:) Poczucie , że nikt nagle nie wyjdzie i nie spojrzy krzywo , nie warknie, nie będę się musiała tłumaczyć z tego ,że chce wyjść zjeść .... możliwość wyjścia na chwil e na przerwę na słońce, do babeczek z pokoju obok na plotki i kawę...że mogę wcześniej wyjść , gdy nic się nie dzieje...dużo łatwiej było wówczas tłumaczyć sobie , że muszę tu zastać na czas kryzysu na rynku pracy ...i że w końcu ta sytuacja się zmieni.
Kupiłam sobie wielkiego słonecznika, który cały tydzień nachyla się nade mną i moim losem niewolnika krzesełkowego:) A dziś wraca mój...Wytęskniony! Dziwnie się czuję, gdy ten dzień wreszcie nadszedł po 2 długich tygodniach wyczekiwania, łzach tęsknoty i wzruszenia, długich rozmowach przez tel i słodkich smsach na dobranoc...Właściwie nie czuję nic..a może radość zaburza mi właśnie początek tygodnia w pracy...Marudo weź się w garść, wklepuj swoja bazę, dzięki której zarabiasz na realizację marzeń i rozwój zawodowy...i znów "ja bym się jeszcze napił kawy " , a magiczne słowo? uczą tego już w przedszkolu!!!
środa, 26 sierpnia 2009
jak zdrowo KOCHAĆ siebie i innych?
Wszystkie mądre książki i terapeuci tego świata twierdzą, że aby pokochać kogoś innego i umieć przyjąć cudzą miłość, trzeba najpierw pokochać samego siebie...podobnie jest chyba z uzależnianiem się emocjonalnym od innych. Mam wrażenie, że dobrze by było prowadzić życie bogate w pasje, kontakty towarzyskie, by całkowicie nie zalewać sobą kogoś, kogo jak nam się często tylko wydaje , bardzo kochamy...Często zresztą naprawdę kochamy, ale miłością natarczywą, zachłanną, by tylko przy mnie był, by mi obiecał ,że zawsze będzie, by nie miał innego życia towarzyskiego poza mną..chore!
A jednak łapię się na tym , że często tak właśnie funkcjonuję...gdy mi na kimś zależy , tak bardzo boje się , że go stracę, albo gdzieś podświadomie nie wierzę, że jestem warta tego uczucia, i za wszelką cenę staram się kontrolować sytuację, a gdy mi się to nie udaję, wpadam w panikę! Okropne uczucie. Bardzo trudno żyć z kimś jeśli nie potrafi się jeszcze żyć dobrze ze sobą samym...Bardzo mi jednak zależy żeby tym razem się udało, bo ON wydaje się być wartościowym człowiekiem...i tak cudownie się uśmiecha. Ale to moje wewnętrzne dziecko wrzeszczy , by się nim zająć...chciałabym, to zrobić, ale nie wiem jak, i wtedy ono rzuca się zachłannie na NIEGO, żeby się nim zajął , utulił, a jak tylko odchodzi kawałek dalej , do swoich spraw, dzieciak wrzeszczy, jest zły i przerażony , że zostaje ponownie porzucony. Może właśnie wtedy jest czas bym się nim zajęła...czyli sobą?
Jak więc pokochać , polubić samego siebie i przytulic swoje wewnętrzne , nieodkochane maleństwo? Bardzo znane jest ćwiczenie z werbalizowaniem słów uznania i miłości dla samego siebie, tzn. stajemy przed lustrem i mówimy sobie " KOCHAM CIĘ", "JESTEŚ OK" itp. Próbuję, a nóż zadziała?
Innym sposobem jest chyba sprawianie sobie przyjemności, rozpieszczanie się( w granicach normy:), dbanie o siebie...to tez staram się wprowadzać w życie, a w gruncie rzeczy wcale nie jest takie łatwe, bo najpierw trzeba się nauczyć, co właściwie jest dla nas przyjemnością,
Inną opcją zdaje się dbanie o swój rozwój i to na wszystkich możliwych poziomach: fizycznym, duchowym, emocjonalnym, intelektualnym...żeby podnieść swoja samoocenę, by mieć swój własny świat?
Aha i w tym rozwoju ważne, by być cierpliwym i dostrzegać swoje drobne sukcesy, zmiany na lepsze...Oczywiście wszystkie ww. sposoby powinno się wdrożyć, tak , by stały się nawykami...na miejsce dawnych niezdrowych przyzwyczajeń.
Cholera jasna tak się boje, żeby moja neurotyczna osobowość nie wzięła góry nad chęcią stworzenia zdrowej relacji...nigdy tego chyba nie umiałam, nie miałam skąd czerpać wzorów...Niby wszystko jest jasne , wiem co i jak powinno się odbywać, wiem, co robię źle..ale jak w grę wchodzą emocję, budzi się poczucie krzywdy, żalu, strachu i złości...szybciutko wracam do starych nawyków i najchętniej uciekłabym od Kochanego faceta, wszystko niszcząc, albo wymusiła płaczem i swoją histerią na nim poczucie winy i opieki, co jest obrzydliwe. jak przerwać takie błędne koło?
Długa i ciężka praca przede mną...oby wytrzymał!
A jednak łapię się na tym , że często tak właśnie funkcjonuję...gdy mi na kimś zależy , tak bardzo boje się , że go stracę, albo gdzieś podświadomie nie wierzę, że jestem warta tego uczucia, i za wszelką cenę staram się kontrolować sytuację, a gdy mi się to nie udaję, wpadam w panikę! Okropne uczucie. Bardzo trudno żyć z kimś jeśli nie potrafi się jeszcze żyć dobrze ze sobą samym...Bardzo mi jednak zależy żeby tym razem się udało, bo ON wydaje się być wartościowym człowiekiem...i tak cudownie się uśmiecha. Ale to moje wewnętrzne dziecko wrzeszczy , by się nim zająć...chciałabym, to zrobić, ale nie wiem jak, i wtedy ono rzuca się zachłannie na NIEGO, żeby się nim zajął , utulił, a jak tylko odchodzi kawałek dalej , do swoich spraw, dzieciak wrzeszczy, jest zły i przerażony , że zostaje ponownie porzucony. Może właśnie wtedy jest czas bym się nim zajęła...czyli sobą?
Jak więc pokochać , polubić samego siebie i przytulic swoje wewnętrzne , nieodkochane maleństwo? Bardzo znane jest ćwiczenie z werbalizowaniem słów uznania i miłości dla samego siebie, tzn. stajemy przed lustrem i mówimy sobie " KOCHAM CIĘ", "JESTEŚ OK" itp. Próbuję, a nóż zadziała?
Innym sposobem jest chyba sprawianie sobie przyjemności, rozpieszczanie się( w granicach normy:), dbanie o siebie...to tez staram się wprowadzać w życie, a w gruncie rzeczy wcale nie jest takie łatwe, bo najpierw trzeba się nauczyć, co właściwie jest dla nas przyjemnością,
Inną opcją zdaje się dbanie o swój rozwój i to na wszystkich możliwych poziomach: fizycznym, duchowym, emocjonalnym, intelektualnym...żeby podnieść swoja samoocenę, by mieć swój własny świat?
Aha i w tym rozwoju ważne, by być cierpliwym i dostrzegać swoje drobne sukcesy, zmiany na lepsze...Oczywiście wszystkie ww. sposoby powinno się wdrożyć, tak , by stały się nawykami...na miejsce dawnych niezdrowych przyzwyczajeń.
Cholera jasna tak się boje, żeby moja neurotyczna osobowość nie wzięła góry nad chęcią stworzenia zdrowej relacji...nigdy tego chyba nie umiałam, nie miałam skąd czerpać wzorów...Niby wszystko jest jasne , wiem co i jak powinno się odbywać, wiem, co robię źle..ale jak w grę wchodzą emocję, budzi się poczucie krzywdy, żalu, strachu i złości...szybciutko wracam do starych nawyków i najchętniej uciekłabym od Kochanego faceta, wszystko niszcząc, albo wymusiła płaczem i swoją histerią na nim poczucie winy i opieki, co jest obrzydliwe. jak przerwać takie błędne koło?
Długa i ciężka praca przede mną...oby wytrzymał!
piątek, 21 sierpnia 2009
pokochac siebie !!!!
Zastanawiam się czemu akurat ja tak cierpię i jak długo jeszcze, dlaczego...tak sobie właśnie uświadomiłam, że być może dlatego , żeby się rozwijać i zmieniać, ze te stany motywują mnie do pracy nad sobą, do zagłębienia się w istotę problemu, do szukania rozwiązań, a nie uciekania..i chowania się za innych. To nie tylko kwestia nieodpowiedniej pracy, czy wrednych ludzi, ale raczej nadwrażliwości i poczucia wewnętrznej pustki i osamotnienie, które odzywa się we mnie w trudnych momentach, gdy długo jestem sama, gdy coś jest nie po mojej myśli, gdy muszę czekać długo na zmianę na lepsze...to chyba nie tak, że boje się samotnego pozostania w domu, osamotnienia w pracy, wyjazdu, złych ludzi,,,,ale to małe opuszczone dziecko , które we mnie siedzi nadal nie urosło,, nadal przezywa jak kiedyś w dzieciństwie lęki i poczucie osamotnienia, które trwało i trwało...Chce się zająć ta mała dziewczynką, przytulic mocno , powiedzieć ze ja kocham ,,,tak, by czuła się bezpiecznie , gdziekolwiek się znajdzie i nie musiała wieszać na innych...Tak chciałabym umieć o tym pamiętać...pomogła mi rozmowa z koleżanką z pracy, która odpowiednimi pytaniami skierowała moja uwagę na te sprawy...czego tak naprawdę mi brakuje:) Jak dobrze jak ten stan napięcia i rozpaczy mija..nie życzę tego najgorszemu wrogowi...szczęśliwi , co za wiele nie myślą i nie czują!!!
praca - wartość czy przykra konieczność?
Praca zawodowa powinna nadawać życiu dodatkowego poczucia sensu, wzmacniać w człowieku poczucie jego własnej wartości, rozbudzać ambicje i mobilizować do rozwoju...Według mnie praca zawodowa czy jakakolwiek inna powinna dawać poczucie, że coś się tworzy, komuś pomaga, coś buduje...tak to widzę, widziałam ...Może stąd moje ostatnio nasilające się spadki nastroju, poczucie bezsensu i braku nadziei na zmianę? Bo co ja robię w "pracy" w Uczonym Instytucie? Siedzę i czekam. Czekam aż szef "poprosi"( "jeszcze bym się napił". "niech mi Pani jeszcze zrobi", "no robi się ta kawa czy nie robi?"- w końcu to Uczony i "kulturalny" człowiek) o piąta z kolei kawę, czekam aż zadzwoni raz lub dwa razy dziennie telefon, bym mogła udzielić odpowiedzi, że w naszym Pałacu nie ma pokoi do wynajęcia lub , że nie wiem czy dany Uczony jest w pracy , bo nikt mnie o ich urlopach nie informuje, czekam aż przyjdzie koleżanka, która może swobodnie poruszać się po Instytucie (w przeciwieństwie do mnie) i wyciągnie mnie na moją "wyszarpaną" 10 minutowa przerwę na posiłek( "to Pani tak jada w ciągu dnia?"" , pytanie Uczonego Szefa), czekam na godzinę 16, by usłyszeć od USZa jedne z 5 słów , które przez cały dzień skieruje do mnie z niezmiennie ponurą miną "do widzenia" i będę mogła wreszcie ujrzeć światło dzienne- latem, bo zimą niestety nie ma na to szans. Czekam ,aż ktoś da mi szansę na sensowna pracę na miarę moich możliwości i potrzeb...czekam aż sama pojmę wreszcie , co chce w życiu robić- co sprawiałoby mi satysfakcję, pozawalało ćwiczyć umysł, rozwijać kreatywność, nadawało sens moim działaniom i wysiłkom, pozwalało uczyć się, wykorzystywać energię i choćby w niewielkim stopniu było komuś potrzebne.
Wiem , że czekanie nic nie zmieni...ale ja się staram, chodzę na te pieprzone interviev ( razem z tabunami innych zdesperowanych), przeglądam ogłoszenia , których "jak na lekarstwo", staram się nie poddawać i żebrzę o jakiekolwiek zajęcia w pracy...podejmuję kolejne studia, odnawiam kontakty...staram się nie zwariować, ale już chwilami brak mi sił...szczególnie na wymyślanie czym miałabym się zajmować. Raz wydaje mi się, że dziennikarstwo byłoby w sam raz, za chwilę, że jednak bezpieczna administracja, a może jednak projekty i fundusze europejskie...przewodnik wycieczek warszawskich, praca w korporacji w open space z innymi młodymi harpiami? Szkoda, że nie mam szans spróbować, zapoznać się z tymi zajęciami...skąd wobec czerpać wiedzę na temat własnych uzdolnień i preferencji, skąd wiedzieć czy dane zajęcie byłoby odpowiednie? Z wyobraźni???
To wszystko takie przykre...nie chcę być takim ponurakiem, wiecznie narzekającym na swój los, ale jak się przestawić? Zmienić myślenie, dowartościować , gdy czuje się poniżona i gdy nie widzę sensu tego co robię? Chciałabym zrezygnować z tej pracy , ale przecież państwo nie zasponsoruje mi ani studiów, ani terapii...Czy to ze mną jest coś nie tak czy ten świat jakiś dziwny jest, jak śpiewał Niemen...czekam na jakieś zmiany, a te następują bardzo powoli, potrzebny mi pancerzyk , by się jakoś chronić, ale nie wiem jak go zbudować...a smutek jest coraz cięższy i coraz częściej mnie zalewa...ile jeszcze muszę się napłakać...
Wiem , że czekanie nic nie zmieni...ale ja się staram, chodzę na te pieprzone interviev ( razem z tabunami innych zdesperowanych), przeglądam ogłoszenia , których "jak na lekarstwo", staram się nie poddawać i żebrzę o jakiekolwiek zajęcia w pracy...podejmuję kolejne studia, odnawiam kontakty...staram się nie zwariować, ale już chwilami brak mi sił...szczególnie na wymyślanie czym miałabym się zajmować. Raz wydaje mi się, że dziennikarstwo byłoby w sam raz, za chwilę, że jednak bezpieczna administracja, a może jednak projekty i fundusze europejskie...przewodnik wycieczek warszawskich, praca w korporacji w open space z innymi młodymi harpiami? Szkoda, że nie mam szans spróbować, zapoznać się z tymi zajęciami...skąd wobec czerpać wiedzę na temat własnych uzdolnień i preferencji, skąd wiedzieć czy dane zajęcie byłoby odpowiednie? Z wyobraźni???
To wszystko takie przykre...nie chcę być takim ponurakiem, wiecznie narzekającym na swój los, ale jak się przestawić? Zmienić myślenie, dowartościować , gdy czuje się poniżona i gdy nie widzę sensu tego co robię? Chciałabym zrezygnować z tej pracy , ale przecież państwo nie zasponsoruje mi ani studiów, ani terapii...Czy to ze mną jest coś nie tak czy ten świat jakiś dziwny jest, jak śpiewał Niemen...czekam na jakieś zmiany, a te następują bardzo powoli, potrzebny mi pancerzyk , by się jakoś chronić, ale nie wiem jak go zbudować...a smutek jest coraz cięższy i coraz częściej mnie zalewa...ile jeszcze muszę się napłakać...
czwartek, 20 sierpnia 2009
Ale w koło NIE jest wesoło...
Cholera jak mi smutno...czytałam gdzieś, że ból psychiczny boli tak samo intensywnie jak ten fizyczny, bo odpowiada za niego ten sam obszar mózgu. Sama już nie wiem, czy te stany są czymś konkretnym wywołane np. tą moją beznadziejną pracą, kompletnie nie dobraną do mojej osobowości, czy po prostu mój mózg z jakiegoś sobie znanego powodu nie produkuje wystarczającej ilości antydepresantów? Czy może syndrom DDA po raz kolejny daje o sobie znać? Bardzo dużo Dorosłych Dzieci z rodzin dysfunkcyjnych ma problemy ze stanami lękowo-depresyjnymi, ciekawe czy wywołane jest to tymi nagromadzonymi przeżyciami z przeszłości, czy też nieumiejętnością odnalezienia się w dorosłym życiu...
Mam ochotę wyć, coś mnie strasznie przygniata, czuje się taka biedna i samotna...a najdziwniejsze , że taki stan przychodzi zupełnie bez zapowiedzi, potem mija też bez konkretnej przyczyny, ale jak już męczy, to ciężko zatrzymać się przy choć jednej pozytywnej myśli. Cisną się natomiast tabuny myśli negatywnych, same czarne wizje przyszłości, pełno niewiadomych i ogólna niechęć do czegokolwiek, brak poczucia sensu, strach , że stan taki będzie trwał i trwał...że zawsze będzie tak żle...że jest się jak z innej planety i nie umie funkcjonować jak inni. Najgorsze , że właściwie nie wiem, co konkretnie wywołuje takie stany i jak je zmienić...staram się stosować techniki i sposoby wypracowane z A. na sesjach ....ale nie pomagają. Lub ja nie potrafię utrzymać dobrego nastroju...czasem chciałabym żeby okazało się, iż moje nastroje są wywołane czysto biologicznymi czynnikami i można je było leczyć skutecznie lekami...jak na razie połączenie farmakoterapii i psychoterapii daje połowiczne efekty... choć może jestem niesprawiedliwa. Dużo się w moim życiu zmieniło i wciąż zmienia...małymi krokami staram się też zmieniać sposób myślenia, ale to chyba najtrudniej osiągnąć. Chcę się zmobilizować i zapisać na dodatkową terapię grupową dla DDA, żeby te moje zmiany zachodziły szybciej ... A . miała racje , że będzie bolało, gdy będę starała się usamodzielnić i wyprowadzić z domu, że terapia często bywa trudna...że zmiany nie są łatwe...cholerna prawda!
A może ja po prostu jestem koszmarnie niewyspana?:) No i tak strasznie tęsknię...nie wiem jak można żyć w związku " na odległość", mnie przytłacza perspektywa 2 tygodnia bez NIEGO...czy to już uzależnienie?
No właśnie jak rozróżnić zauroczenie i zakochanie, gdzie zaczyna się miłość , a gdzie uzależnienie emocjonalne od drugiej osoby? Trochę zaniepokoił mnie fragment pewnego artykułu...
W nałogowym przywiązaniu brakuje takich doświadczeń. Osoba ze skłonnością do nałogowej miłości ma stałe poczucie niepewności, zagubienia, pustki, rozpaczy i smutku, które próbuje usunąć poprzez związanie się z partnerem. Związek ten staje się przede wszystkim środkiem zaspokojenia jej własnych potrzeb otrzymywania miłości, opieki i bezpieczeństwa. Staje się sceną, na której rozgrywa różne bolesne problemy własnej przeszłości, często związane z okresem dzieciństwa i negatywnymi doświadczeniami we własnej rodzinie.
W negatywnych doświadczeniach z przeszłości tkwią korzenie jej niszczących przekonań na temat siebie i swojego życia: „nie mogę zaufać nikomu”, „miłość może mnie zranić”, „gdy jestem sobą nie mogę być kochana”, „nie zasługuję na miłość”, „nie mam wpływu na to, co się ze mną dzieje”, „swojego szczęścia muszę szukać na zewnątrz siebie” itd.
Dlatego jej poszukiwania partnera naładowane są szczególnego rodzaju determinacją, a gdy go znajdzie, przywiązuje się do niego w taki sposób, który jest podobny do nałogu.
(Jerzy Mellibruda, „Nałogowe zakochanie”, „Charaktery” 1/1997)
oj, muszę uważać...
Jak tak sobie ponarzekam to jakoś mi nieco lżej , może tez dlatego, że za chwilę uciekam z pracy .. a może ja po prostu nie potrafię przebywać w samotności? Co mnie w niej tak przeraża..
Wydawałoby się , że powinnam być szczęśliwa: poznałam cudownego faceta, chodzę na rozmowy , być może w końcu zmienię pracę, obecnie zarabiam, mam znajomych, może w końcu uda mi się przeprowadzić z dziewczynami do stolicy...jestem jako tako zdrowa, mam masę pomysłów na fajne spędzanie wolnego czasu, więc o co chodzi? Czemu nie potrafię się cieszyć, a zamiast tego wciąż się czymś martwię? A jak się nie martwię to smutki i tak w końcu same mnie dopadają? To takie trudne...ale gdzieś tam w środku wierzę, że minie..kiedyś na dobre i wreszcie będę szczęśliwa, mniej lub bardziej, ale będę...tylko ta myśl o układaniu życia, jak to zrobić, czy podołam....po co ja tyle myślę? po cholerę mi ta wrażliwość i inteligencja, skoro z nich same kłopoty wynikają...
Mam ochotę wyć, coś mnie strasznie przygniata, czuje się taka biedna i samotna...a najdziwniejsze , że taki stan przychodzi zupełnie bez zapowiedzi, potem mija też bez konkretnej przyczyny, ale jak już męczy, to ciężko zatrzymać się przy choć jednej pozytywnej myśli. Cisną się natomiast tabuny myśli negatywnych, same czarne wizje przyszłości, pełno niewiadomych i ogólna niechęć do czegokolwiek, brak poczucia sensu, strach , że stan taki będzie trwał i trwał...że zawsze będzie tak żle...że jest się jak z innej planety i nie umie funkcjonować jak inni. Najgorsze , że właściwie nie wiem, co konkretnie wywołuje takie stany i jak je zmienić...staram się stosować techniki i sposoby wypracowane z A. na sesjach ....ale nie pomagają. Lub ja nie potrafię utrzymać dobrego nastroju...czasem chciałabym żeby okazało się, iż moje nastroje są wywołane czysto biologicznymi czynnikami i można je było leczyć skutecznie lekami...jak na razie połączenie farmakoterapii i psychoterapii daje połowiczne efekty... choć może jestem niesprawiedliwa. Dużo się w moim życiu zmieniło i wciąż zmienia...małymi krokami staram się też zmieniać sposób myślenia, ale to chyba najtrudniej osiągnąć. Chcę się zmobilizować i zapisać na dodatkową terapię grupową dla DDA, żeby te moje zmiany zachodziły szybciej ... A . miała racje , że będzie bolało, gdy będę starała się usamodzielnić i wyprowadzić z domu, że terapia często bywa trudna...że zmiany nie są łatwe...cholerna prawda!
A może ja po prostu jestem koszmarnie niewyspana?:) No i tak strasznie tęsknię...nie wiem jak można żyć w związku " na odległość", mnie przytłacza perspektywa 2 tygodnia bez NIEGO...czy to już uzależnienie?
No właśnie jak rozróżnić zauroczenie i zakochanie, gdzie zaczyna się miłość , a gdzie uzależnienie emocjonalne od drugiej osoby? Trochę zaniepokoił mnie fragment pewnego artykułu...
Uzależnieni od miłości
W zdrowym związku fundamentem zdolności do miłości wydaje się poczucie własnej wartości połączone z przekonaniem, że można być kochanym. Pozwala to na ufne otwarcie się na ukochaną osobę, zaofiarowanie jej swej miłości i przyjęcie jej uczuć. Gdy miłość jest odwzajemniona, partnerzy wzajemnie się dopełniają, a ich intymny związek daje każdemu z nich poczucie pełni i wzbogacenia.W nałogowym przywiązaniu brakuje takich doświadczeń. Osoba ze skłonnością do nałogowej miłości ma stałe poczucie niepewności, zagubienia, pustki, rozpaczy i smutku, które próbuje usunąć poprzez związanie się z partnerem. Związek ten staje się przede wszystkim środkiem zaspokojenia jej własnych potrzeb otrzymywania miłości, opieki i bezpieczeństwa. Staje się sceną, na której rozgrywa różne bolesne problemy własnej przeszłości, często związane z okresem dzieciństwa i negatywnymi doświadczeniami we własnej rodzinie.
W negatywnych doświadczeniach z przeszłości tkwią korzenie jej niszczących przekonań na temat siebie i swojego życia: „nie mogę zaufać nikomu”, „miłość może mnie zranić”, „gdy jestem sobą nie mogę być kochana”, „nie zasługuję na miłość”, „nie mam wpływu na to, co się ze mną dzieje”, „swojego szczęścia muszę szukać na zewnątrz siebie” itd.
Dlatego jej poszukiwania partnera naładowane są szczególnego rodzaju determinacją, a gdy go znajdzie, przywiązuje się do niego w taki sposób, który jest podobny do nałogu.
(Jerzy Mellibruda, „Nałogowe zakochanie”, „Charaktery” 1/1997)
oj, muszę uważać...
Jak tak sobie ponarzekam to jakoś mi nieco lżej , może tez dlatego, że za chwilę uciekam z pracy .. a może ja po prostu nie potrafię przebywać w samotności? Co mnie w niej tak przeraża..
Wydawałoby się , że powinnam być szczęśliwa: poznałam cudownego faceta, chodzę na rozmowy , być może w końcu zmienię pracę, obecnie zarabiam, mam znajomych, może w końcu uda mi się przeprowadzić z dziewczynami do stolicy...jestem jako tako zdrowa, mam masę pomysłów na fajne spędzanie wolnego czasu, więc o co chodzi? Czemu nie potrafię się cieszyć, a zamiast tego wciąż się czymś martwię? A jak się nie martwię to smutki i tak w końcu same mnie dopadają? To takie trudne...ale gdzieś tam w środku wierzę, że minie..kiedyś na dobre i wreszcie będę szczęśliwa, mniej lub bardziej, ale będę...tylko ta myśl o układaniu życia, jak to zrobić, czy podołam....po co ja tyle myślę? po cholerę mi ta wrażliwość i inteligencja, skoro z nich same kłopoty wynikają...
wtorek, 18 sierpnia 2009
niebezpieczne związki:)
Ciężko jest dorastać i usamodzielniać się, a jednocześnie angażować się w związek z drugą osobą- naturalnie płci odmiennej. Z tego też powodu starałam się zachować...powiedzmy wstrzemięźliwość i od ostatniego pożegnania z przedstawicielem męskiego gatunku( brzmi jakby przedmiotowo?:)) starałam się funkcjonować w miarę samodzielnie ...było ciężko, ale dawałam radę...przez jakieś 2 mc-e!:) Chyba się obecnie zaangażowałam emocjonalnie...i z mojego "postu" nici.
Wbrew logice wydaje mi się, że teraz to dopiero może być trudno...dorastać u boku Kogoś, kogo chciałoby się mieć na własność niemal, z kogo najchętniej uczyniłoby się dobrego , opiekuńczego tatusia( którego praktycznie się nie miało) i super kochanka w jednym .....chyba nie możliwe jest takie połączenie. A ile trudnych sytuacji się pojawia na przemian ze słodkimi chwilami czułości i uniesień...szkoła życia po prostu. Postaram się wykorzystywać każdą lekcję...mam tylko jedną obawę...czy wytrzymamy taki proces? Bardzo bym chciała, bo po raz pierwszy w życiu robiłam Komuś kanapki z prawdziwą przyjemnością i szczerą chęcią...o tym jak cudownie jest zasypiać w przygarniających ramionach chyba nie muszę pisać...
A przy okazji dowiedziałam się po raz kolejny, że bardzo męczy mnie zazdrość, że w dużym stopniu zatracam chęć spędzania czasu samodzielnie lub z kimś innym niż z Nim, że często mam postawę roszczeniową ( jak to osoba z poczuciem krzywdy) i ciężko mi znieść odmowę z Jego strony( zresztą nie tylko Jego odmowę ciężko mi przełknąć)- przypominam w tym wszystkim małe, nieodkochane dziecko, bardzo przerażone, że po raz kolejny zostanie opuszczone...brzmi znajomo.
Kiedy wreszcie ten "poród "do dorosłości dobiegnie końca?Wiem , że Ten mężczyzna może być co najwyżej "akuszerem" może mi towarzyszyć , ale nie narodzi się za mnie...więc niech mnie choć trzyma za rękę...
Wbrew logice wydaje mi się, że teraz to dopiero może być trudno...dorastać u boku Kogoś, kogo chciałoby się mieć na własność niemal, z kogo najchętniej uczyniłoby się dobrego , opiekuńczego tatusia( którego praktycznie się nie miało) i super kochanka w jednym .....chyba nie możliwe jest takie połączenie. A ile trudnych sytuacji się pojawia na przemian ze słodkimi chwilami czułości i uniesień...szkoła życia po prostu. Postaram się wykorzystywać każdą lekcję...mam tylko jedną obawę...czy wytrzymamy taki proces? Bardzo bym chciała, bo po raz pierwszy w życiu robiłam Komuś kanapki z prawdziwą przyjemnością i szczerą chęcią...o tym jak cudownie jest zasypiać w przygarniających ramionach chyba nie muszę pisać...
A przy okazji dowiedziałam się po raz kolejny, że bardzo męczy mnie zazdrość, że w dużym stopniu zatracam chęć spędzania czasu samodzielnie lub z kimś innym niż z Nim, że często mam postawę roszczeniową ( jak to osoba z poczuciem krzywdy) i ciężko mi znieść odmowę z Jego strony( zresztą nie tylko Jego odmowę ciężko mi przełknąć)- przypominam w tym wszystkim małe, nieodkochane dziecko, bardzo przerażone, że po raz kolejny zostanie opuszczone...brzmi znajomo.
Kiedy wreszcie ten "poród "do dorosłości dobiegnie końca?Wiem , że Ten mężczyzna może być co najwyżej "akuszerem" może mi towarzyszyć , ale nie narodzi się za mnie...więc niech mnie choć trzyma za rękę...
wtorek, 11 sierpnia 2009
Girls' power
(photo by myself)
Bez względu na to jak bardzo świat mężczyzn jest dla mnie pociągający, zawsze będę doceniać damskie towarzystwo...pomijając wszelkie kobiece humory i niedoskonałości, babskie spotkania mają swój niepowtarzalny urok. Są najczęściej okazją do salwy śmiechu, ale też można sobie bezkarnie powzdychać i ponarzekać...a przy okazji napić się pysznej latte, objeść bezkarnie, no prawie bezkarnie, słodyczami i napstrykać fotek, które potem z fałszywą skromnością zamieszcza się na jakimś portalu społecznościowym:)
Osobiście jako wyjątkowo społeczna istota, uwielbiam organizować takie "dziewczyńskie" spotkania...udało się po raz kolejny, tym razem zrobiłyśmy sobie z moją ulubioną kuzynką i moją ulubioną przyjaciółką jednodniowy wypad do Kazimierza nad Wisłą. Cały dzień biegałyśmy po tym dawnym miasteczku żydowskim oglądając piękne kamieniczki, ale jak zwykle, najwięcej czasu zajęły nam iście hedonistyczne zajęcia, tj. wylegiwanie się na przewygodnych kanapach w kazimierskich, stylizowanych na przedwojenne kawiarniach (polecam gorąco Czekoladerię- "Faktoria" na Krakowskiej, nie mylić z "U Derwisza") i delektowanie się pyszną kawą w blasku fleszy z naszych aparatów:)
Egocentryzm ?W końcu ładniejsze już raczej nie będziemy, więc trzeba uwieczniać najpiękniejsze chwile:) Nic tak nie poprawia nastroju kobiety, jak komplementy...tymi byłyśmy zasypane , najczęściej przez lokalne "niebieskie ptaki":) ,ale za szczyt wyrafinowanego podrywu uznałyśmy okrzyk kierowcy śmieciarki "Czy nie potrzeba chłopa?" :) no cóż...3 samotnie spacerujące kobiety zawsze budzą emocje:)
(photo by myslef)
Żałuję tylko, że miałyśmy do dyspozycji tylko 1 dzień...może innym razem uda nam się pobiegać także po pięknych wąwozach wokół miasteczka i popłynąć Wisła do Janowca...tym razem musiały nam wystraszyć standardowe atrakcje : Góra Trzech Krzyży, ruiny zamku, pożydowskie Jatki, synagoga i kirkut (to już moje osobiste zboczenie) oraz małe muzeum w Kamienicy Cejlowskiej, gdzie można zobaczyć kazimierskie krajobrazy ukazane we wszelkich ujęciach i za pomocą rożnych stylów malarskich...
(photo by myself)
Te okolice zawsze przyciągały wszelkiej maści artystów...lekko rozczarowałam się jednak z powodu zamknięcia jednej z sal, dla mnie najbardziej interesujące, z zachowanymi pamiątkami judaistycznej "sztuki sakralnej". Pani sprzedająca bilety nie raczyła uprzedzić o tym mało, według niej, istotnym fakcie, ani nawet przeprosić , gdy poprosiłam o wyjaśnienie( "ale tam jest przecież tylko jedna gablota"- bąknęła oburzona)...Zdążyłyśmy jeszcze zajrzeć do Fary z XIV w. ( piękne organy) i nawiązać znajomość z reżyserem filmów dokumentalnych, gdyż akurat trwał festiwal filmowy "Dwa Brzegi". Opowiedział nam kilka anegdot o bardziej lub mniej znanych aktorach polskich...Co do spotkań, to dałam się porwać również cygance! Wiem doskonale, że to sprytna "naciągara", ale jeśli za parę złotych mogłam sobie poprawić nastrój, to czemu nie, tym bardziej , że wierzę w tzw, samospełniająca się przepowiednię...a usłyszałam w sumie same miłe rzeczy, no i wyciągnęłam kartę z mężczyzną!(walecik)
aha czy wspominałam , że od niedawna spotykam się z kimś?Ale to już zupełnie inna historia...
czwartek, 30 lipca 2009
Bolesny skurcz
Zastanawiam się czy im skurcze bardziej bolesne tym bliżej do porodu? Wczoraj miałam tak bolesny "skurcz", że powinnam się natychmiast narodzić jako nowy człowiek...ale poza tym , że pozostała mi lekka obawa, by taki nastrój się znów nie powtarzał, jakoś nie czuję, bym była dalej na ścieżce ku przemianie wewnętrznej. No może kolejny raz okazało się, że takie stany jakoś można przeżyć i że to MIJA. Świadomość ta nie pomagała mi jednak zbytnio w walce z koszmarnym smutkiem i rozpacza, które niemal nie pozwalały mi oddychać. Nie wiem czy był to atak lęku i rozpaczy spowodowany kumulacją emocji towarzyszących tym moim stanom "niewesołym" czy już tak bardzo daje mi w kość moja "praca". Pewnie wszystkiego po trochu, ale skłaniam się jednak ku destrukcyjnej pracy...
Nie wytrzymuje już tego zamknięcia i przymusowej bezczynności, a najgorsza jest świadomość, że nie bardzo mam wpływ na tę sytuację. Staram się, ale nie mam już sił wymyślać sobie zajęć i "myśleć pozytywnie". Jak to zrobić, gdy trzęsę się z bezsilnej złości, gdy muszę meldować się z każdym wyjściem do toalety i prosić o wyjście na przerwę, by coś zjeść i gdy słyszę "musi się Pani bardziej przywiązać do krzesła" od Uczonej Czarownicy? Jak znieść napad smutku i rozpaczy po cały dniu siedzenia w odosobnieniu bez żadnych rozwijających zajęć, ba bez żadnych zajęć! Podobno wszystko jest po coś, ale nie mogę odgadnąć czemu muszę się tak mordować...czemu tak długo? Najgorsze co może być to bezsilność, niemożność wpływania na rzeczywistość bezpośrednio nas dotykającą...
Żeby poradzić sobie z wczorajszym atakiem niemal fizycznego bólu - rozpaczy wypróbowałam prawie wszystkie dostępne i znane mi sposoby relaksacji i poprawiania nastroju (rozluźnienie mięśni, wizualizacja, czytanie pozytywnych treści). Nie bardzo pomagały. Chyba najbardziej pomógł wybuch płaczu i rozmowa z mamą, przytulenie się do niej (co rzadko się zdarza) i wymyślenie strategii radzenia sobie z destrukcyjną pracą na najbliższe tygodnie. Natomiast emocje i nagromadzony stres uwolniłam na basenie. Dawno już nie pływałam tak szybko!
Co do mojej fobii pracowniczej- bo tym momencie tę moją postawę mogę chyba tak nazwać, analogicznie do fobii szkolnej - postanowiłam w przyszłym tyg wziąć kilka dni urlopu , a później postarać się o L4 choć na tydzień i szukać pracy w domu ...Wydaje mi się, że siedzenie w domu jest w tym momencie mniej szkodliwe dla mojej psychiki niż tkwienie w mojej wieży w opustoszałej Akademii. Trochę ta moja strategia unikająca jest, ale na tyle mnie w tym momencie stać...A. wyjechała na miesiąc, nie mam się więc kogo fachowo poradzić...cóż muszę radzić sobie sama, dostępnymi środkami.
Czas przypomnieć sobie fraszkę Jana z Czarnolasu i zadbać o swoje zdrowie i samopoczucie!
Nie wytrzymuje już tego zamknięcia i przymusowej bezczynności, a najgorsza jest świadomość, że nie bardzo mam wpływ na tę sytuację. Staram się, ale nie mam już sił wymyślać sobie zajęć i "myśleć pozytywnie". Jak to zrobić, gdy trzęsę się z bezsilnej złości, gdy muszę meldować się z każdym wyjściem do toalety i prosić o wyjście na przerwę, by coś zjeść i gdy słyszę "musi się Pani bardziej przywiązać do krzesła" od Uczonej Czarownicy? Jak znieść napad smutku i rozpaczy po cały dniu siedzenia w odosobnieniu bez żadnych rozwijających zajęć, ba bez żadnych zajęć! Podobno wszystko jest po coś, ale nie mogę odgadnąć czemu muszę się tak mordować...czemu tak długo? Najgorsze co może być to bezsilność, niemożność wpływania na rzeczywistość bezpośrednio nas dotykającą...
Żeby poradzić sobie z wczorajszym atakiem niemal fizycznego bólu - rozpaczy wypróbowałam prawie wszystkie dostępne i znane mi sposoby relaksacji i poprawiania nastroju (rozluźnienie mięśni, wizualizacja, czytanie pozytywnych treści). Nie bardzo pomagały. Chyba najbardziej pomógł wybuch płaczu i rozmowa z mamą, przytulenie się do niej (co rzadko się zdarza) i wymyślenie strategii radzenia sobie z destrukcyjną pracą na najbliższe tygodnie. Natomiast emocje i nagromadzony stres uwolniłam na basenie. Dawno już nie pływałam tak szybko!
Co do mojej fobii pracowniczej- bo tym momencie tę moją postawę mogę chyba tak nazwać, analogicznie do fobii szkolnej - postanowiłam w przyszłym tyg wziąć kilka dni urlopu , a później postarać się o L4 choć na tydzień i szukać pracy w domu ...Wydaje mi się, że siedzenie w domu jest w tym momencie mniej szkodliwe dla mojej psychiki niż tkwienie w mojej wieży w opustoszałej Akademii. Trochę ta moja strategia unikająca jest, ale na tyle mnie w tym momencie stać...A. wyjechała na miesiąc, nie mam się więc kogo fachowo poradzić...cóż muszę radzić sobie sama, dostępnymi środkami.
Czas przypomnieć sobie fraszkę Jana z Czarnolasu i zadbać o swoje zdrowie i samopoczucie!
wtorek, 28 lipca 2009
ZASTÓJ ZAWODOWY W DOBIE KRYZYSU
Zastanawiam się czasem, jak całe tabuny filozofów przede mną, czym jest normalność...a co już odstępstwem od normy. Czy rzeczywiście trzeba dostosowywać się do ogólnych wytycznych, przyjętych przez "większość" zasad? Zawsze podobał mi się pogląd pitagorejczyków dotyczący prawdy obiektywnej, który można streścić sloganem - "tyle prawd ile głów", w końcu każdy z nas ma swoją własną prawdę, która jest mu najbliższa...
No właśnie, nurtuje mnie myśl, czy to normalne , że nie mogę wytrzymać psychicznie, a nawet fizycznie w pracy, w której cały dzień nic się nie dzieje, a ja nie mam żadnych obowiązków, poza robieniem kawy i siedzeniem na krześle pod telefonem, który i tak nie dzwoni...najwyraźniej wszyscy Wielcy Uczeni są na urlopach i siedząc w zaciszu...bibliotek tworzą kolejne" poczytne "dzieła...
Właśnie się podłamałam otrzymawszy po raz kolejny odpowiedź negatywną z naboru do jednego z Ministerstw...Mam wrażenie , że utknęłam tu na dobre:(, a mój temperament nie pozwala mi spokojnie siedzieć w samotności cały dzień, w dodatku czuję na sobie ciężki wzrok Uczonej Dyrekcji, czy aby na pewno jestem na stanowisku i pilnuję ksera...5 lat studiów dziennych, świadectwa z czerwonym paskiem, znajomość, może nie doskonała, ale jednak, języków obcych, pewne już doświadczenie zawodowe, komunikatywność i łatwość uczenia się, ambicja... i to wszystko psu na budę, że się tak kolokwialnie wyrażę! Zostałam SEKRETARKĄ, w dodatku Instytucji Państwowej, gdzie czasy PRL zdaje się wciąż trwają...
Może dla starszej pani praca, w której ma dla siebie całe dnie byłaby odpowiednia..w końcu można haftować, robić na drutach-szczególnie, że jest upalne lato, a ja? Ja nie potrafię na siłę czytać, uczyć się, czy godzinami siedzieć w internecie...owszem, gdybym była zajęta obowiązkami cały dzień, marzyłabym o przerwie spędzonej z kawą i nad książką...eh. Nie pojmie ten , kto nie spróbował przez 7 godzin wynajdywać sobie zajęcia dzień po dniu , godzina po godzinie, miesiąc za miesiącem.. niestety nawet za okno popatrzeć nie mam na co,bo wyłania się za nim mur i sala operacyjna sąsiedniego budynku, ze szczelnie zasłoniętymi oknami- na szczęście, "Chirurgów" wolę oglądać w TV!
A te wszystkie nabory na urzędnicze stanowiska? Jak dla mnie czasami zakrywają na kpinę. Ilez to razy wygrywają znajomości, a nie wiedza i kompetencje...a obecnie znalezienie pracy gdziekolwiek graniczy z cudem. Przyszło mi funkcjonować w okresie KRYZYSU finansowo-gospodarczego, a podobno Polski tak bardzo nie dotknął. Śmię wątpić skoro większość moich znajomych od ponad pół roku intensywnie poszukuje pracy-bezskutecznie. Często są to osoby z wysokimi kwalifikacjami, heh w kraju postkomunistycznym liczą się chyba inne wartości niż wiedza i uczciwość. Zdaje się, że z tonów pesymistycznych przeszłam w rozgoryczenie,,,a według A. pisanie bloga miało poprawiać nastrój ...no cóż.
Może następny post będzie miał bardziej optymistyczny wydźwięk...
No właśnie, nurtuje mnie myśl, czy to normalne , że nie mogę wytrzymać psychicznie, a nawet fizycznie w pracy, w której cały dzień nic się nie dzieje, a ja nie mam żadnych obowiązków, poza robieniem kawy i siedzeniem na krześle pod telefonem, który i tak nie dzwoni...najwyraźniej wszyscy Wielcy Uczeni są na urlopach i siedząc w zaciszu...bibliotek tworzą kolejne" poczytne "dzieła...
Właśnie się podłamałam otrzymawszy po raz kolejny odpowiedź negatywną z naboru do jednego z Ministerstw...Mam wrażenie , że utknęłam tu na dobre:(, a mój temperament nie pozwala mi spokojnie siedzieć w samotności cały dzień, w dodatku czuję na sobie ciężki wzrok Uczonej Dyrekcji, czy aby na pewno jestem na stanowisku i pilnuję ksera...5 lat studiów dziennych, świadectwa z czerwonym paskiem, znajomość, może nie doskonała, ale jednak, języków obcych, pewne już doświadczenie zawodowe, komunikatywność i łatwość uczenia się, ambicja... i to wszystko psu na budę, że się tak kolokwialnie wyrażę! Zostałam SEKRETARKĄ, w dodatku Instytucji Państwowej, gdzie czasy PRL zdaje się wciąż trwają...
Może dla starszej pani praca, w której ma dla siebie całe dnie byłaby odpowiednia..w końcu można haftować, robić na drutach-szczególnie, że jest upalne lato, a ja? Ja nie potrafię na siłę czytać, uczyć się, czy godzinami siedzieć w internecie...owszem, gdybym była zajęta obowiązkami cały dzień, marzyłabym o przerwie spędzonej z kawą i nad książką...eh. Nie pojmie ten , kto nie spróbował przez 7 godzin wynajdywać sobie zajęcia dzień po dniu , godzina po godzinie, miesiąc za miesiącem.. niestety nawet za okno popatrzeć nie mam na co,bo wyłania się za nim mur i sala operacyjna sąsiedniego budynku, ze szczelnie zasłoniętymi oknami- na szczęście, "Chirurgów" wolę oglądać w TV!
A te wszystkie nabory na urzędnicze stanowiska? Jak dla mnie czasami zakrywają na kpinę. Ilez to razy wygrywają znajomości, a nie wiedza i kompetencje...a obecnie znalezienie pracy gdziekolwiek graniczy z cudem. Przyszło mi funkcjonować w okresie KRYZYSU finansowo-gospodarczego, a podobno Polski tak bardzo nie dotknął. Śmię wątpić skoro większość moich znajomych od ponad pół roku intensywnie poszukuje pracy-bezskutecznie. Często są to osoby z wysokimi kwalifikacjami, heh w kraju postkomunistycznym liczą się chyba inne wartości niż wiedza i uczciwość. Zdaje się, że z tonów pesymistycznych przeszłam w rozgoryczenie,,,a według A. pisanie bloga miało poprawiać nastrój ...no cóż.
Może następny post będzie miał bardziej optymistyczny wydźwięk...
czwartek, 23 lipca 2009
Trzeba zauważać chwile, kiedy jest się szczęśliwym
Życie mnie jednak często zaskakuje...szczególnie zmienność moich nastrojów i zdarzeń dookoła mnie...po ostatnich kilku naprawdę trudnych dniach, gdy niemal uginałam się pod ciężkim nastrojem depresyjnym, lękiem i brakiem nadziei na pozytywne zmiany w życiu...dziś mam chwilę-oby jak najdłuższą - na oddech i zbieranie sił, bo wiem, że moje "skurcze" znów powrócą...
Gdy rano szłam do mojej znienawidzonej pracy w "Państwowej Instytucji Przechowującej Ludzi Nauki" pomyślałam, że dziś muszę, nie, CHCĘ sprawiać sobie przyjemności, których nie dostarcza mi ani praca, ani bolesne wspomnienia czy życie prywatne (w każdym razie nie za często).
Najpierw zajrzałam do znajomej budki przy Świętokrzyskiej, gdzie bardzo miła pani sprzedaje naprawdę dobre kanapki (godna polecenia np. ta z kurczakiem, warzywami i śliwką:)) i inne cuda śniadaniowo-obiadowe...zaopatrzona w kanapę pomyślałam, że zjem ją z kawusią na fotelu dla gości, a nie przy biurku, oprę bose stopy na fotelu, jak lubię i będę miała gdzieś to, że w sekretariacie szacownego instytutu może nie wypada...w końcu podczas wakacyjnych miesięcy nie zagląda tam żywa dusza...
Idąc dalej ku mojemu gmachowi zauważyłam kątem oka na wystawie kioskowej nowy numer jednego z moich ulubionych magazynów kobiecych:) Każda uzależniona czytelniczka wie o co chodzi- miłe mrowienie w placach , które rwą się, by dotknąć lśniacej okładki i przewracać pachnące farbą drukarską strony "zapisane ręką" ulubionych pisarzy, publicystów, redaktorów, psychologów, aktorów , poetów...Tak więc moja wizja poranku w "pracy" wzbogaciła się natychmiast o śniadanie z mleczną kawką i ulubioną gazetą w ręku, na wspomnianym już fotelu...
Zaczęłam myśleć , że to mój dobry dzień , gdy kilka metrów dalej ujrzałam piękne, dojrzałe , głęboko czerwone maliny...szłam dalej wyobrażając sobie jak po sniadniu w "pracy" włączam sobie ulubiony serial- to nie żart, skończyły mi się już dawno pomysły na samodzielne wymyślanie zajęć - i delektując się owocami wzruszam się i śmieję sama do siebie oglądając zmagania dzielnych i pięknych lekarzy na salach operacyjnych , "Chirurgów" oczywiście:)
Pewnie i te miłe zajęcia nie uchroniłby mnie od marazmu i smutku w jaki popadam siedząc całe godziny w bezczynności, w moim ciemnym pokoju...ale TEN DZIEŃ jest naprawdę pełen dobrych momentów-oby nie zapeszyć- Uczona Szefowa (USZ)- od wejścia oznajmiła, że ze względu na upał pracujemy o 2 godz krócej!Cudownie, że okna USZ wychodzą na słoneczną stronę i robi się tam upał nie do wytrzymania...:) Dzięki temu ja posiedzę dziś w swojej zawsze zacienionej "wieży" krócej...
Obrazu radości towarzyszącej mi dziś nieśmiało dopełnił niespodziewany sms od całkiem sympatycznego Chłopaka, z którym los zetknął mnie podczas spływu kajakowego...więc po pracy idziemy na spacer zalaną słońcem starówką...pięknie bywa, a takie to wszystko przecież proste, zwykłe, prozaiczne i,,,przyjemne. I trzeba się cieszyć, podobno w życiu ważne są tylko chwile...
środa, 22 lipca 2009
Trudna droga ku dorosłości
A.(moja terapeutka) porównała proces mojego dorastania, przemiany jakie we mnie zachodzą, w trakcie kryzysu w jakim się znalazłam - do PORODU!. Zdaje mi się , że to bardzo trafne porównanie...niestety dorastanie w moim przypadku cholernie boli, "skurcze" są bardzo meczące i wydaje się , że nigdy nie miną...a do ostatecznego rozwiązania długa i kreta droga... Skoro jednak na nią weszłam nie pozostaje mi nic innego jak maszerować do przodu, choć zdarza się dość często , że robię parę kroków do tyłu lub po prostu zastygam, chowam się i ani pół kroku za kolejny las, przez który się przedzieram...Ucieczka, powrót z obranej ścieżki, którą jest dla mnie proces TERAPII (jako cel obrałam właśnie osiągniecie dojrzałości i usamodzielnienie się) nie wchodzi w grę,,,nie wiem nawet czy w tym momencie możliwy jest nawrót...
Dość pesymistycznie to brzmi, ale chyba właśnie zaczyna się jakiś skurcz pomniejszy, jednak i taki potrafi wymęczyć,,,,smutek, stres, niepokój,,,staram się pamiętać o ODDECHU, czasem przynosi ulgę,,,ale chyba potrzebne są bardziej radykalne kroki, w tym momencie ZMIANA...pracy, mieszkania, otoczenia, przekonań,,,z przeszłością ciężko się rozstawać, zwłaszcza, gdy przede mną NIEZNANE...Rozklepałam sie, a właściwie powinnam przemyślec koncepcję tego bloga, by nie przypominał kociołka, w którym wszystko się miesza ...jak w tych słoiczkach polskiej firmy spożywczej, gdzie niby mamy gotowe danie, ale tak naprawdę ciężko ocenic jaki smak ma potrawa,,,a że szybko gotowe?? Chyba lepiej wygląda talerz przygotowanych samodzilenie, z precyzją i wysiłkiem potraw, gdzie świeże ogóreczki leżą pokrojone w słupki, mięso jest doprawione i ryż nie posklejany:) Od razu przyjemniej i człowiek wie co je,a z czego może ewentualnie zrezygnować ..hmm właśnie ujawniło się moje uwielbienie dla kulinariów, ale niestety głownie od strony pochłaniania:) no chyba , że akurat trwają "skurcze" i ścisnięty żołądek nie pozwala się cieszyć przyjemnością jedzenia:(
Jak na pierwszy raz chyba wystarczy...kwestia formy wymaga dopracowania, a treść w jednym zdaniu mogłabym określic jak: opis przeżyc wewnętrznych, zdarzeń zewnętrznych i okoliczności towarzyszących na drodze do dorastania singielki z bagażem trudnych doświaczeń...ale i wieloma zainteresowaniami, marzeniami, pomysłami, które równiez warte są zamieszczenia:).
Subskrybuj:
Posty (Atom)