poniedziałek, 31 sierpnia 2009

Nie lubię poniedziałków

Kolejny poniedziałek...zastanawia mnie to, że zaczynam go w naprawdę niezłym nastroju, który niestety systematycznie się obniża z każdą minuta spędzona w Szacownym Przybytku Nauki, w którym nawet żarówki nie maja sił świecić, a kwiaty w moim pokoiku więdną z braku promieni słonecznych ...czuje się jak te kwiaty, pozbawiona ciepła i światła zarówno tego zza okna, jak i tego ludzkiego, więdnę, marnieję i zapadam się w sobie...wystarczy czasem promień życzliwości, dobre słowo, plotki z koleżanką na dziedzińcu i trochę świtała , by poczuć się lepiej, ale i bolenie odczuć, że może być inaczej ,,,niż jest.
Kiedy? jak długo przyjdzie mi mierzyć się z samotnością w pracy , z nieuprzejmą oschłością bezpośredniej obecności Uczonego Szefa, który każdym swym mrukliwym słowem i spojrzeniem , przyprawia mnie o niepokój i zduszoną złość...a ta jak wiadomo zamienia się w smutek...Próbuję dziś udawać, że USZ nie wrócił jeszcze z urlopu ...ale nawet ten stęchły zapach jego niewietrzonego gabinetu przypomina mi o jego nieprzyjaznej obecności...Czemu nie umiem się odciąć? A może potrafię? Może to kwestia wprawy...
W każdym razie zeszły tydzień był całkiem znośny, korzystałam z błogiego stanu , jakim było bycie sobie szefem:) Poczucie , że nikt nagle nie wyjdzie i nie spojrzy krzywo , nie warknie, nie będę się musiała tłumaczyć z tego ,że chce wyjść zjeść .... możliwość wyjścia na chwil e na przerwę na słońce, do babeczek z pokoju obok na plotki i kawę...że mogę wcześniej wyjść , gdy nic się nie dzieje...dużo łatwiej było wówczas tłumaczyć sobie , że muszę tu zastać na czas kryzysu na rynku pracy ...i że w końcu ta sytuacja się zmieni.
Kupiłam sobie wielkiego słonecznika, który cały tydzień nachyla się nade mną i moim losem niewolnika krzesełkowego:) A dziś wraca mój...Wytęskniony! Dziwnie się czuję, gdy ten dzień wreszcie nadszedł po 2 długich tygodniach wyczekiwania, łzach tęsknoty i wzruszenia, długich rozmowach przez tel i słodkich smsach na dobranoc...Właściwie nie czuję nic..a może radość zaburza mi właśnie początek tygodnia w pracy...Marudo weź się w garść, wklepuj swoja bazę, dzięki której zarabiasz na realizację marzeń i rozwój zawodowy...i znów "ja bym się jeszcze napił kawy " , a magiczne słowo? uczą tego już w przedszkolu!!!

środa, 26 sierpnia 2009

jak zdrowo KOCHAĆ siebie i innych?

Wszystkie mądre książki i terapeuci tego świata twierdzą, że aby pokochać kogoś innego i umieć przyjąć cudzą miłość, trzeba najpierw pokochać samego siebie...podobnie jest chyba z uzależnianiem się emocjonalnym od innych. Mam wrażenie, że dobrze by było prowadzić życie bogate w pasje, kontakty towarzyskie, by całkowicie nie zalewać sobą kogoś, kogo jak nam się często tylko wydaje , bardzo kochamy...Często zresztą naprawdę kochamy, ale miłością natarczywą, zachłanną, by tylko przy mnie był, by mi obiecał ,że zawsze będzie, by nie miał innego życia towarzyskiego poza mną..chore!
A jednak łapię się na tym , że często tak właśnie funkcjonuję...gdy mi na kimś zależy , tak bardzo boje się , że go stracę, albo gdzieś podświadomie nie wierzę, że jestem warta tego uczucia, i za wszelką cenę staram się kontrolować sytuację, a gdy mi się to nie udaję, wpadam w panikę! Okropne uczucie. Bardzo trudno żyć z kimś jeśli nie potrafi się jeszcze żyć dobrze ze sobą samym...Bardzo mi jednak zależy żeby tym razem się udało, bo ON wydaje się być wartościowym człowiekiem...i tak cudownie się uśmiecha. Ale to moje wewnętrzne dziecko wrzeszczy , by się nim zająć...chciałabym, to zrobić, ale nie wiem jak, i wtedy ono rzuca się zachłannie na NIEGO, żeby się nim zajął , utulił, a jak tylko odchodzi kawałek dalej , do swoich spraw, dzieciak wrzeszczy, jest zły i przerażony , że zostaje ponownie porzucony. Może właśnie wtedy jest czas bym się nim zajęła...czyli sobą?
Jak więc pokochać , polubić samego siebie i przytulic swoje wewnętrzne , nieodkochane maleństwo? Bardzo znane jest ćwiczenie z werbalizowaniem słów uznania i miłości dla samego siebie, tzn. stajemy przed lustrem i mówimy sobie " KOCHAM CIĘ", "JESTEŚ OK" itp. Próbuję, a nóż zadziała?
Innym sposobem jest chyba sprawianie sobie przyjemności, rozpieszczanie się( w granicach normy:), dbanie o siebie...to tez staram się wprowadzać w życie, a w gruncie rzeczy wcale nie jest takie łatwe, bo najpierw trzeba się nauczyć, co właściwie jest dla nas przyjemnością,
Inną opcją zdaje się dbanie o swój rozwój i to na wszystkich możliwych poziomach: fizycznym, duchowym, emocjonalnym, intelektualnym...żeby podnieść swoja samoocenę, by mieć swój własny świat?
Aha i w tym rozwoju ważne, by być cierpliwym i dostrzegać swoje drobne sukcesy, zmiany na lepsze...Oczywiście wszystkie ww. sposoby powinno się wdrożyć, tak , by stały się nawykami...na miejsce dawnych niezdrowych przyzwyczajeń.

Cholera jasna tak się boje, żeby moja neurotyczna osobowość nie wzięła góry nad chęcią stworzenia zdrowej relacji...nigdy tego chyba nie umiałam, nie miałam skąd czerpać wzorów...Niby wszystko jest jasne , wiem co i jak powinno się odbywać, wiem, co robię źle..ale jak w grę wchodzą emocję, budzi się poczucie krzywdy, żalu, strachu i złości...szybciutko wracam do starych nawyków i najchętniej uciekłabym od Kochanego faceta, wszystko niszcząc, albo wymusiła płaczem i swoją histerią na nim poczucie winy i opieki, co jest obrzydliwe. jak przerwać takie błędne koło?

Długa i ciężka praca przede mną...oby wytrzymał!

piątek, 21 sierpnia 2009

pokochac siebie !!!!

Zastanawiam się czemu akurat ja tak cierpię i jak długo jeszcze, dlaczego...tak sobie właśnie uświadomiłam, że być może dlatego , żeby się rozwijać i zmieniać, ze te stany motywują mnie do pracy nad sobą, do zagłębienia się w istotę problemu, do szukania rozwiązań, a nie uciekania..i chowania się za innych. To nie tylko kwestia nieodpowiedniej pracy, czy wrednych ludzi, ale raczej nadwrażliwości i poczucia wewnętrznej pustki i osamotnienie, które odzywa się we mnie w trudnych momentach, gdy długo jestem sama, gdy coś jest nie po mojej myśli, gdy muszę czekać długo na zmianę na lepsze...to chyba nie tak, że boje się samotnego pozostania w domu, osamotnienia w pracy, wyjazdu, złych ludzi,,,,ale to małe opuszczone dziecko , które we mnie siedzi nadal nie urosło,, nadal przezywa jak kiedyś w dzieciństwie lęki i poczucie osamotnienia, które trwało i trwało...Chce się zająć ta mała dziewczynką, przytulic mocno , powiedzieć ze ja kocham ,,,tak, by czuła się bezpiecznie , gdziekolwiek się znajdzie i nie musiała wieszać na innych...Tak chciałabym umieć o tym pamiętać...pomogła mi rozmowa z koleżanką z pracy, która odpowiednimi pytaniami skierowała moja uwagę na te sprawy...czego tak naprawdę mi brakuje:) Jak dobrze jak ten stan napięcia i rozpaczy mija..nie życzę tego najgorszemu wrogowi...szczęśliwi , co za wiele nie myślą i nie czują!!!

praca - wartość czy przykra konieczność?

Praca zawodowa powinna nadawać życiu dodatkowego poczucia sensu, wzmacniać w człowieku poczucie jego własnej wartości, rozbudzać ambicje i mobilizować do rozwoju...Według mnie praca zawodowa czy jakakolwiek inna powinna dawać poczucie, że coś się tworzy, komuś pomaga, coś buduje...tak to widzę, widziałam ...Może stąd moje ostatnio nasilające się spadki nastroju, poczucie bezsensu i braku nadziei na zmianę? Bo co ja robię w "pracy" w Uczonym Instytucie? Siedzę i czekam. Czekam aż szef "poprosi"( "jeszcze bym się napił". "niech mi Pani jeszcze zrobi", "no robi się ta kawa czy nie robi?"- w końcu to Uczony i "kulturalny" człowiek) o piąta z kolei kawę, czekam aż zadzwoni raz lub dwa razy dziennie telefon, bym mogła udzielić odpowiedzi, że w naszym Pałacu nie ma pokoi do wynajęcia lub , że nie wiem czy dany Uczony jest w pracy , bo nikt mnie o ich urlopach nie informuje, czekam aż przyjdzie koleżanka, która może swobodnie poruszać się po Instytucie (w przeciwieństwie do mnie) i wyciągnie mnie na moją "wyszarpaną" 10 minutowa przerwę na posiłek( "to Pani tak jada w ciągu dnia?"" , pytanie Uczonego Szefa), czekam na godzinę 16, by usłyszeć od USZa jedne z 5 słów , które przez cały dzień skieruje do mnie z niezmiennie ponurą miną "do widzenia" i będę mogła wreszcie ujrzeć światło dzienne- latem, bo zimą niestety nie ma na to szans. Czekam ,aż ktoś da mi szansę na sensowna pracę na miarę moich możliwości i potrzeb...czekam aż sama pojmę wreszcie , co chce w życiu robić- co sprawiałoby mi satysfakcję, pozawalało ćwiczyć umysł, rozwijać kreatywność, nadawało sens moim działaniom i wysiłkom, pozwalało uczyć się, wykorzystywać energię i choćby w niewielkim stopniu było komuś potrzebne.
Wiem , że czekanie nic nie zmieni...ale ja się staram, chodzę na te pieprzone interviev ( razem z tabunami innych zdesperowanych), przeglądam ogłoszenia , których "jak na lekarstwo", staram się nie poddawać i żebrzę o jakiekolwiek zajęcia w pracy...podejmuję kolejne studia, odnawiam kontakty...staram się nie zwariować, ale już chwilami brak mi sił...szczególnie na wymyślanie czym miałabym się zajmować. Raz wydaje mi się, że dziennikarstwo byłoby w sam raz, za chwilę, że jednak bezpieczna administracja, a może jednak projekty i fundusze europejskie...przewodnik wycieczek warszawskich, praca w korporacji w open space z innymi młodymi harpiami? Szkoda, że nie mam szans spróbować, zapoznać się z tymi zajęciami...skąd wobec czerpać wiedzę na temat własnych uzdolnień i preferencji, skąd wiedzieć czy dane zajęcie byłoby odpowiednie? Z wyobraźni???
To wszystko takie przykre...nie chcę być takim ponurakiem, wiecznie narzekającym na swój los, ale jak się przestawić? Zmienić myślenie, dowartościować , gdy czuje się poniżona i gdy nie widzę sensu tego co robię? Chciałabym zrezygnować z tej pracy , ale przecież państwo nie zasponsoruje mi ani studiów, ani terapii...Czy to ze mną jest coś nie tak czy ten świat jakiś dziwny jest, jak śpiewał Niemen...czekam na jakieś zmiany, a te następują bardzo powoli, potrzebny mi pancerzyk , by się jakoś chronić, ale nie wiem jak go zbudować...a smutek jest coraz cięższy i coraz częściej mnie zalewa...ile jeszcze muszę się napłakać...

czwartek, 20 sierpnia 2009

Ale w koło NIE jest wesoło...

Cholera jak mi smutno...czytałam gdzieś, że ból psychiczny boli tak samo intensywnie jak ten fizyczny, bo odpowiada za niego ten sam obszar mózgu. Sama już nie wiem, czy te stany są czymś konkretnym wywołane np. tą moją beznadziejną pracą, kompletnie nie dobraną do mojej osobowości, czy po prostu mój mózg z jakiegoś sobie znanego powodu nie produkuje wystarczającej ilości antydepresantów? Czy może syndrom DDA po raz kolejny daje o sobie znać? Bardzo dużo Dorosłych Dzieci z rodzin dysfunkcyjnych ma problemy ze stanami lękowo-depresyjnymi, ciekawe czy wywołane jest to tymi nagromadzonymi przeżyciami z przeszłości, czy też nieumiejętnością odnalezienia się w dorosłym życiu...
Mam ochotę wyć, coś mnie strasznie przygniata, czuje się taka biedna i samotna...a najdziwniejsze , że taki stan przychodzi zupełnie bez zapowiedzi, potem mija też bez konkretnej przyczyny, ale jak już męczy, to ciężko zatrzymać się przy choć jednej pozytywnej myśli. Cisną się natomiast tabuny myśli negatywnych, same czarne wizje przyszłości, pełno niewiadomych i ogólna niechęć do czegokolwiek, brak poczucia sensu, strach , że stan taki będzie trwał i trwał...że zawsze będzie tak żle...że jest się jak z innej planety i nie umie funkcjonować jak inni. Najgorsze , że właściwie nie wiem, co konkretnie wywołuje takie stany i jak je zmienić...staram się stosować techniki i sposoby wypracowane z A. na sesjach ....ale nie pomagają. Lub ja nie potrafię utrzymać dobrego nastroju...czasem chciałabym żeby okazało się, iż moje nastroje są wywołane czysto biologicznymi czynnikami i można je było leczyć skutecznie lekami...jak na razie połączenie farmakoterapii i psychoterapii daje połowiczne efekty... choć może jestem niesprawiedliwa. Dużo się w moim życiu zmieniło i wciąż zmienia...małymi krokami staram się też zmieniać sposób myślenia, ale to chyba najtrudniej osiągnąć. Chcę się zmobilizować i zapisać na dodatkową terapię grupową dla DDA, żeby te moje zmiany zachodziły szybciej ... A . miała racje , że będzie bolało, gdy będę starała się usamodzielnić i wyprowadzić z domu, że terapia często bywa trudna...że zmiany nie są łatwe...cholerna prawda!
A może ja po prostu jestem koszmarnie niewyspana?:) No i tak strasznie tęsknię...nie wiem jak można żyć w związku " na odległość", mnie przytłacza perspektywa 2 tygodnia bez NIEGO...czy to już uzależnienie?
No właśnie jak rozróżnić zauroczenie i zakochanie, gdzie zaczyna się miłość , a gdzie uzależnienie emocjonalne od drugiej osoby? Trochę zaniepokoił mnie fragment pewnego artykułu...
Uzależnieni od miłości
W zdrowym związku fundamentem zdolności do miłości wydaje się poczucie własnej wartości połączone z przekonaniem, że można być kochanym. Pozwala to na ufne otwarcie się na ukochaną osobę, zaofiarowanie jej swej miłości i przyjęcie jej uczuć. Gdy miłość jest odwzajemniona, partnerzy wzajemnie się dopełniają, a ich intymny związek daje każdemu z nich poczucie pełni i wzbogacenia.
W nałogowym przywiązaniu brakuje takich doświadczeń. Osoba ze skłonnością do nałogowej miłości ma stałe poczucie niepewności, zagubienia, pustki, rozpaczy i smutku, które próbuje usunąć poprzez związanie się z partnerem. Związek ten staje się przede wszystkim środkiem zaspokojenia jej własnych potrzeb otrzymywania miłości, opieki i bezpieczeństwa. Staje się sceną, na której rozgrywa różne bolesne problemy własnej przeszłości, często związane z okresem dzieciństwa i negatywnymi doświadczeniami we własnej rodzinie.
W negatywnych doświadczeniach z przeszłości tkwią korzenie jej niszczących przekonań na temat siebie i swojego życia: „nie mogę zaufać nikomu”, „miłość może mnie zranić”, „gdy jestem sobą nie mogę być kochana”, „nie zasługuję na miłość”, „nie mam wpływu na to, co się ze mną dzieje”, „swojego szczęścia muszę szukać na zewnątrz siebie” itd.
Dlatego jej poszukiwania partnera naładowane są szczególnego rodzaju determinacją, a gdy go znajdzie, przywiązuje się do niego w taki sposób, który jest podobny do nałogu.
(Jerzy Mellibruda, „Nałogowe zakochanie”, „Charaktery” 1/1997)


oj, muszę uważać...

Jak tak sobie ponarzekam to jakoś mi nieco lżej , może tez dlatego, że za chwilę uciekam z pracy .. a może ja po prostu nie potrafię przebywać w samotności? Co mnie w niej tak przeraża..
Wydawałoby się , że powinnam być szczęśliwa: poznałam cudownego faceta, chodzę na rozmowy , być może w końcu zmienię pracę, obecnie zarabiam, mam znajomych, może w końcu uda mi się przeprowadzić z dziewczynami do stolicy...jestem jako tako zdrowa, mam masę pomysłów na fajne spędzanie wolnego czasu, więc o co chodzi? Czemu nie potrafię się cieszyć, a zamiast tego wciąż się czymś martwię? A jak się nie martwię to smutki i tak w końcu same mnie dopadają? To takie trudne...ale gdzieś tam w środku wierzę, że minie..kiedyś na dobre i wreszcie będę szczęśliwa, mniej lub bardziej, ale będę...tylko ta myśl o układaniu życia, jak to zrobić, czy podołam....po co ja tyle myślę? po cholerę mi ta wrażliwość i inteligencja, skoro z nich same kłopoty wynikają...

wtorek, 18 sierpnia 2009

niebezpieczne związki:)

Ciężko jest dorastać i usamodzielniać się, a jednocześnie angażować się w związek z drugą osobą- naturalnie płci odmiennej. Z tego też powodu starałam się zachować...powiedzmy wstrzemięźliwość i od ostatniego pożegnania z przedstawicielem męskiego gatunku( brzmi jakby przedmiotowo?:)) starałam się funkcjonować w miarę samodzielnie ...było ciężko, ale dawałam radę...przez jakieś 2 mc-e!:) Chyba się obecnie zaangażowałam emocjonalnie...i z mojego "postu" nici.
Wbrew logice wydaje mi się, że teraz to dopiero może być trudno...dorastać u boku Kogoś, kogo chciałoby się mieć na własność niemal, z kogo najchętniej uczyniłoby się dobrego , opiekuńczego tatusia( którego praktycznie się nie miało) i super kochanka w jednym .....chyba nie możliwe jest takie połączenie. A ile trudnych sytuacji się pojawia na przemian ze słodkimi chwilami czułości i uniesień...szkoła życia po prostu. Postaram się wykorzystywać każdą lekcję...mam tylko jedną obawę...czy wytrzymamy taki proces? Bardzo bym chciała, bo po raz pierwszy w życiu robiłam Komuś kanapki z prawdziwą przyjemnością i szczerą chęcią...o tym jak cudownie jest zasypiać w przygarniających ramionach chyba nie muszę pisać...
A przy okazji dowiedziałam się po raz kolejny, że bardzo męczy mnie zazdrość, że w dużym stopniu zatracam chęć spędzania czasu samodzielnie lub z kimś innym niż z Nim, że często mam postawę roszczeniową ( jak to osoba z poczuciem krzywdy) i ciężko mi znieść odmowę z Jego strony( zresztą nie tylko Jego odmowę ciężko mi przełknąć)- przypominam w tym wszystkim małe, nieodkochane dziecko, bardzo przerażone, że po raz kolejny zostanie opuszczone...brzmi znajomo.
Kiedy wreszcie ten "poród "do dorosłości dobiegnie końca?Wiem , że Ten mężczyzna może być co najwyżej "akuszerem" może mi towarzyszyć , ale nie narodzi się za mnie...więc niech mnie choć trzyma za rękę...

wtorek, 11 sierpnia 2009

Girls' power


(photo by myself)
Bez względu na to jak bardzo świat mężczyzn jest dla mnie pociągający, zawsze będę doceniać damskie towarzystwo...pomijając wszelkie kobiece humory i niedoskonałości, babskie spotkania mają swój niepowtarzalny urok. Są najczęściej okazją do salwy śmiechu, ale też można sobie bezkarnie powzdychać i ponarzekać...a przy okazji napić się pysznej latte, objeść bezkarnie, no prawie bezkarnie, słodyczami i napstrykać fotek, które potem z fałszywą skromnością zamieszcza się na jakimś portalu społecznościowym:)

Osobiście jako wyjątkowo społeczna istota, uwielbiam organizować takie "dziewczyńskie" spotkania...udało się po raz kolejny, tym razem zrobiłyśmy sobie z moją ulubioną kuzynką i moją ulubioną przyjaciółką jednodniowy wypad do Kazimierza nad Wisłą. Cały dzień biegałyśmy po tym dawnym miasteczku żydowskim oglądając piękne kamieniczki, ale jak zwykle, najwięcej czasu zajęły nam iście hedonistyczne zajęcia, tj. wylegiwanie się na przewygodnych kanapach w kazimierskich, stylizowanych na przedwojenne kawiarniach (polecam gorąco Czekoladerię- "Faktoria" na Krakowskiej, nie mylić z "U Derwisza") i delektowanie się pyszną kawą w blasku fleszy z naszych aparatów:)
Egocentryzm ?W końcu ładniejsze już raczej nie będziemy, więc trzeba uwieczniać najpiękniejsze chwile:) Nic tak nie poprawia nastroju kobiety, jak komplementy...tymi byłyśmy zasypane , najczęściej przez lokalne "niebieskie ptaki":) ,ale za szczyt wyrafinowanego podrywu uznałyśmy okrzyk kierowcy śmieciarki "Czy nie potrzeba chłopa?" :) no cóż...3 samotnie spacerujące kobiety zawsze budzą emocje:)
(photo by myslef)

Żałuję tylko, że miałyśmy do dyspozycji tylko 1 dzień...może innym razem uda nam się pobiegać także po pięknych wąwozach wokół miasteczka i popłynąć Wisła do Janowca...tym razem musiały nam wystraszyć standardowe atrakcje : Góra Trzech Krzyży, ruiny zamku, pożydowskie Jatki, synagoga i kirkut (to już moje osobiste zboczenie) oraz małe muzeum w Kamienicy Cejlowskiej, gdzie można zobaczyć kazimierskie krajobrazy ukazane we wszelkich ujęciach i za pomocą rożnych stylów malarskich...

(photo by myself)
Te okolice zawsze przyciągały wszelkiej maści artystów...lekko rozczarowałam się jednak z powodu zamknięcia jednej z sal, dla mnie najbardziej interesujące, z zachowanymi pamiątkami judaistycznej "sztuki sakralnej". Pani sprzedająca bilety nie raczyła uprzedzić o tym mało, według niej, istotnym fakcie, ani nawet przeprosić , gdy poprosiłam o wyjaśnienie( "ale tam jest przecież tylko jedna gablota"- bąknęła oburzona)...Zdążyłyśmy jeszcze zajrzeć do Fary z XIV w. ( piękne organy) i nawiązać znajomość z reżyserem filmów dokumentalnych, gdyż akurat trwał festiwal filmowy "Dwa Brzegi". Opowiedział nam kilka anegdot o bardziej lub mniej znanych aktorach polskich...Co do spotkań, to dałam się porwać również cygance! Wiem doskonale, że to sprytna "naciągara", ale jeśli za parę złotych mogłam sobie poprawić nastrój, to czemu nie, tym bardziej , że wierzę w tzw, samospełniająca się przepowiednię...a usłyszałam w sumie same miłe rzeczy, no i wyciągnęłam kartę z mężczyzną!(walecik)
aha czy wspominałam , że od niedawna spotykam się z kimś?Ale to już zupełnie inna historia...