czwartek, 20 sierpnia 2009

Ale w koło NIE jest wesoło...

Cholera jak mi smutno...czytałam gdzieś, że ból psychiczny boli tak samo intensywnie jak ten fizyczny, bo odpowiada za niego ten sam obszar mózgu. Sama już nie wiem, czy te stany są czymś konkretnym wywołane np. tą moją beznadziejną pracą, kompletnie nie dobraną do mojej osobowości, czy po prostu mój mózg z jakiegoś sobie znanego powodu nie produkuje wystarczającej ilości antydepresantów? Czy może syndrom DDA po raz kolejny daje o sobie znać? Bardzo dużo Dorosłych Dzieci z rodzin dysfunkcyjnych ma problemy ze stanami lękowo-depresyjnymi, ciekawe czy wywołane jest to tymi nagromadzonymi przeżyciami z przeszłości, czy też nieumiejętnością odnalezienia się w dorosłym życiu...
Mam ochotę wyć, coś mnie strasznie przygniata, czuje się taka biedna i samotna...a najdziwniejsze , że taki stan przychodzi zupełnie bez zapowiedzi, potem mija też bez konkretnej przyczyny, ale jak już męczy, to ciężko zatrzymać się przy choć jednej pozytywnej myśli. Cisną się natomiast tabuny myśli negatywnych, same czarne wizje przyszłości, pełno niewiadomych i ogólna niechęć do czegokolwiek, brak poczucia sensu, strach , że stan taki będzie trwał i trwał...że zawsze będzie tak żle...że jest się jak z innej planety i nie umie funkcjonować jak inni. Najgorsze , że właściwie nie wiem, co konkretnie wywołuje takie stany i jak je zmienić...staram się stosować techniki i sposoby wypracowane z A. na sesjach ....ale nie pomagają. Lub ja nie potrafię utrzymać dobrego nastroju...czasem chciałabym żeby okazało się, iż moje nastroje są wywołane czysto biologicznymi czynnikami i można je było leczyć skutecznie lekami...jak na razie połączenie farmakoterapii i psychoterapii daje połowiczne efekty... choć może jestem niesprawiedliwa. Dużo się w moim życiu zmieniło i wciąż zmienia...małymi krokami staram się też zmieniać sposób myślenia, ale to chyba najtrudniej osiągnąć. Chcę się zmobilizować i zapisać na dodatkową terapię grupową dla DDA, żeby te moje zmiany zachodziły szybciej ... A . miała racje , że będzie bolało, gdy będę starała się usamodzielnić i wyprowadzić z domu, że terapia często bywa trudna...że zmiany nie są łatwe...cholerna prawda!
A może ja po prostu jestem koszmarnie niewyspana?:) No i tak strasznie tęsknię...nie wiem jak można żyć w związku " na odległość", mnie przytłacza perspektywa 2 tygodnia bez NIEGO...czy to już uzależnienie?
No właśnie jak rozróżnić zauroczenie i zakochanie, gdzie zaczyna się miłość , a gdzie uzależnienie emocjonalne od drugiej osoby? Trochę zaniepokoił mnie fragment pewnego artykułu...
Uzależnieni od miłości
W zdrowym związku fundamentem zdolności do miłości wydaje się poczucie własnej wartości połączone z przekonaniem, że można być kochanym. Pozwala to na ufne otwarcie się na ukochaną osobę, zaofiarowanie jej swej miłości i przyjęcie jej uczuć. Gdy miłość jest odwzajemniona, partnerzy wzajemnie się dopełniają, a ich intymny związek daje każdemu z nich poczucie pełni i wzbogacenia.
W nałogowym przywiązaniu brakuje takich doświadczeń. Osoba ze skłonnością do nałogowej miłości ma stałe poczucie niepewności, zagubienia, pustki, rozpaczy i smutku, które próbuje usunąć poprzez związanie się z partnerem. Związek ten staje się przede wszystkim środkiem zaspokojenia jej własnych potrzeb otrzymywania miłości, opieki i bezpieczeństwa. Staje się sceną, na której rozgrywa różne bolesne problemy własnej przeszłości, często związane z okresem dzieciństwa i negatywnymi doświadczeniami we własnej rodzinie.
W negatywnych doświadczeniach z przeszłości tkwią korzenie jej niszczących przekonań na temat siebie i swojego życia: „nie mogę zaufać nikomu”, „miłość może mnie zranić”, „gdy jestem sobą nie mogę być kochana”, „nie zasługuję na miłość”, „nie mam wpływu na to, co się ze mną dzieje”, „swojego szczęścia muszę szukać na zewnątrz siebie” itd.
Dlatego jej poszukiwania partnera naładowane są szczególnego rodzaju determinacją, a gdy go znajdzie, przywiązuje się do niego w taki sposób, który jest podobny do nałogu.
(Jerzy Mellibruda, „Nałogowe zakochanie”, „Charaktery” 1/1997)


oj, muszę uważać...

Jak tak sobie ponarzekam to jakoś mi nieco lżej , może tez dlatego, że za chwilę uciekam z pracy .. a może ja po prostu nie potrafię przebywać w samotności? Co mnie w niej tak przeraża..
Wydawałoby się , że powinnam być szczęśliwa: poznałam cudownego faceta, chodzę na rozmowy , być może w końcu zmienię pracę, obecnie zarabiam, mam znajomych, może w końcu uda mi się przeprowadzić z dziewczynami do stolicy...jestem jako tako zdrowa, mam masę pomysłów na fajne spędzanie wolnego czasu, więc o co chodzi? Czemu nie potrafię się cieszyć, a zamiast tego wciąż się czymś martwię? A jak się nie martwię to smutki i tak w końcu same mnie dopadają? To takie trudne...ale gdzieś tam w środku wierzę, że minie..kiedyś na dobre i wreszcie będę szczęśliwa, mniej lub bardziej, ale będę...tylko ta myśl o układaniu życia, jak to zrobić, czy podołam....po co ja tyle myślę? po cholerę mi ta wrażliwość i inteligencja, skoro z nich same kłopoty wynikają...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz